[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze jeden miesiąctutaj i będzie pan mówić jak tubylec.- Wstałam.- Dziękuję bardzo zakawę.A teraz, jeśli pan chce zdążyć na autobus, proszę się o mnie niekłopotać.- Racja, muszę już biec.- Ale jeszcze się ociągał.- Bardzo sięcieszę, że panią znowu spotkałem.Czy moglibyśmy.to znaczy,kiedy pani ma wolne następne popołudnie?- Nie wiem dokładnie - odparłam niezbyt zgodnie z prawdą, alezrobiło mi się go żal i dodałam szybko: - Bywam czasem w Thonon wpiątek po południu i.na miłość boską! Czy to nie pański autobus?Kierowca już wsiadł! Niech pan biegnie szybko! Czy ta paczka, terzeczy pod stołem należą do pana? Do widzenia, życzę udanegoweekendu!Jakoś zebrał wszystkie swoje klamoty z podłogi i ruszył z liną iplecakiem, klucząc pomiędzy zatłoczonymi stolikami i wypadł przezwahadłowe drzwi, które mu otworzyłam i przytrzymałam, w biegumachając ręką.Dopadł do autobusu, kiedy kierowca zatrzasnął jużdrzwi i włączył silnik.Jakoś wspiął się na schodki autobusu, odwróciłsię i znów pomachał mi ręką.W odpowiedzi też podniosłam rękę i właśnie zamierzałam pójśćw kierunku przystanku, na którym czekał mój autobus, kiedy z lekkimszumem mokrych opon zatrzymał się przede mną cadillac.Sercezaczęło mi bić jak szalone.Otworzyły się drzwi.Usłyszałam głos Raoula:- Czy pani jedzie w moją stronę?Był sam.Usiadłam koło niego bez słowa, samochód ruszył przezplac, skręcił koło przystanku, gdzie stał jeszcze autobus do Soubirous.Pojechaliśmy ulicą prowadzącą na południe.Dziwna rzecz, ale dotąd nie zauważyłam, jak piękny był wieczór.Wśród nagich gałęzi lampy uliczne wyglądały jak dojrzałepomarańcze, ich światła odbijały się w wilgotnym chodniku.Nastraganach piętrzyły się stosy prawdziwych pomarańczy, bakłażanów,czerwonej i zielonej papryki.Obok, w otwartych drzwiach sklepuwinnego, niby w grocie Aladyna, lśniły aż pod sufit rzędy butelekrubinowych, bursztynowych i jasnożółtych.Plon dziesiątkówupalnych żniw.Z pobliskiej kawiarni dolatywała muzyka, głosyrozmów i zapach świeżo upieczonego chleba.Samotna lampa rzucała złociste światło na jezdnię przed nami.Ostatni dom i pędziliśmy wśród pól.Po prawej, pod zachodnimpasmem deszczowych chmur, widać było blade niebo, na którego tlerysowały się wyraznie sylwetki bezlistnych drzew.Kanciaste liścieostrokrzewu przecinały to półświatło.Gałęzie wierzby kołysały się włagodnym podmuchu jak kobiece włosy.Srebrzysta droga przed namiwznosiła się w górę wśród rzędów topoli.Piękna godzina marzeń.Nagle otoczyły nas wzgórza i zrobiło się ciemno.Raoul jechał szybko, w milczeniu.Wreszcie odezwałam się niepewnie: - Szybko pan wrócił.A więcnie był pan w Bellevigne?- Nie, musiałem coś załatwić w Paryżu.Ciekawa byłam, co to było, ale spytałam tylko:- Miło pan spędził czas?- Tak - odparł, ale z takim roztargnieniem, że nie ośmieliłam sięznowu odezwać.Oparta wygodnie w fotelu cieszyłam się tym, żeluksusowo wracam do Valmy.Pogrążona w myślach dopiero po chwili zauważyłam, żeprowadzi wóz inaczej niż zwykle.Zawsze lubił szybkość, ale kierowałz wielką zręcznością, bezbłędnie pokonując wszystkie zakręty tejtrudnej drogi.Dziś wieczór było jednak inaczej.Spojrzałam ukradkiem na jego profil, kiedy po bardzo ostrymskręcie przelecieliśmy przez mały mostek.Właściwie nie zrobił niclekkomyślnego, w zapadającym zmierzchu zobaczyliśmy zbliżającysię z przeciwka samochód, ale była to jednak sytuacja niebezpieczna, ipomyślałam, że może jest pijany.W chwilę pózniej zobaczyłam jegotwarz w blasku reflektorów odbitych od piętrzącej się nad drogą skały.Był całkowicie trzezwy, ale coś go nękało.Ze zmarszczonym czołemwpatrywał się w drogę, wzrok miał skupiony, sprawiał wrażenie, żezapomniał, gdzie jest.Jakby coś bardzo go zdenerwowało i swójgniew wyładowywał prowadząc samochód.- Co pani robiła w Thonon? - zadał właściwie całkiem normalnepytanie, ale po długim milczeniu zabrzmiało ono jak oskarżenie.Drgnęłam i szybko odpowiedziałam.- Mam dziś wolne popołudnie.- Jak pani spędza takie popołudnia?- Całkiem zwyczajnie, robię zakupy, czasem idę do kina.- Spotyka się pani z przyjaciółmi?- Nie - odparłam zdziwiona.- Nie znam nikogo w Thonon.Jużpanu mówiłam, kiedyśmy.mówiłam we wtorek.- Racja, istotnie tak było.Wjechaliśmy w wielką kałużę i krople roztrysnęły się naprzedniej szybie.Znowu ostry zakręt wzięty z piskiem opon nawilgotnej nawierzchni.Reflektory utworzyły świetlisty łuk na skale, wich odbiciu znów ujrzałam jego skupioną, ponurą twarz.Ani razu namnie nie spojrzał.Pewno nie zdawał sobie nawet sprawy, kto mutowarzyszy.Tym gorzej dla kopciuszka.Siedziałam bez ruchu obok niego, starając się zebrać resztkizdrowego rozsądku.Przejechaliśmy ze dwie trzecie drogi do Valmy,kiedy ponownie się odezwał.- Kim był ten młody człowiek? - Pytanie zdumiało mnie izaskoczyło.Straciłam głowę i spytałam niemądrze:- Jaki młody człowiek?- Ten, z którym pani była w Thonon.Razem z nim wyszła pani zkawiarni.- Ach.on.- Oczywiście, że on - powiedział tak ostrym tonem, że mnie tozdumiało.- Mój przyjaciel - wyjaśniłam krótko.- Powiedziała mi pani, że nikogo nie zna w okolicy.- No tak, ale jego znam.- bąknęłam dziecinnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]