[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdecydowanym ruchem odwrócił się i podążył ciężkim krokiem do bramy, próbując niemyśleć o niezliczonych niebezpieczeństwach czyhających między Arellarti i odległą puszczą.Rillyti stanowili dość wielkie zagrożenie, jeśli lawet.Zatrute ostrze przebiło jego plecy, uwalniając go od strachu na zawsze.Kane z namysłem przyjrzał się ciału przebitemu dzidą, dziwiąc się nieco, że nie odczuwa żalu.Czyżby upływ stuleci pozbawił go resztek człowieczeństwa? - Niewielka była nadzieja, że udaci się przedostać - wyjaśnił trupowi.Nie było żadnych oznak, by ten nagły wybuch przemocy zaniepokoił Rillytich.Mieszkańcybagien rozproszyli się, choć widać było wiele niezdarnych postaci stojących na boku albogromadzących się w małe grupy.Chociaż żaden z nich nie podszedł do Kane'a, ich wąskie oczyzwrócone były na niego z wyrazem niezgłębionego zainteresowania.Od czasu do czasu wymienialiciche rechoty - chrapliwe, gardłowe sylaby, w których słychać było tony natarczywości ipodniecenia.Kane nawet nie próbował zgadywać, jak długo lęk przed pierścieniem z krwawnikiemzapewni to niepewne zawieszenie broni.Ryzykował na podstawie zwietrzałej mądrości człowieka,którego wizje wraz z zaginioną wiedzą przynosiły szaleństwo.Wygrana oznaczała potęgę, o którejgranicach Alorrii-Zrokros ledwie napomknął; przegrana zaś klęskę, podobnie przekraczającąludzkie wyobrażenie.Od owej nocy w wieży Dżhaniikest Kane nawet nie pomyślał, jakie istnieją tuszansę.Z namysłem odwrócił się plecami do zasłanego plonem śmierci muru i zdecydowaniepodążył na ulicę.Kilku Rillytich stało mu na drodze, ale gdy się do nich zbliżył, oddalili siępośpiesznie.Mijając ich, Kane dostrzegł, że podążają za nim, przyglądając się z bezpiecznejodległości.W prostej linii za zatopioną w błocie groblą główna aleja krelrańskiego miastaprzecinała je, wiodąc do centralnej kopuły.Jej geometryczną doskonałość ledwie skrywały girlandypnączy i rzadkiego podszycia, przechylone ściany i leżące stertami gruzy.Kolosalna kopuła, teraz już zasłaniając zachodzące słońce, przysiadła w sercu miasta,ponuro naśladując łuk tęczy swymi wznoszącymi się nad inne budowle ścianami.Z brawurą wywołaną obecnością tego, co przez tygodnie panowało nad jego myślami, Kaneśpieszył do celu.Gdy wspinał się na pagórki gruzu i niecierpliwie rąbał przeszkadzające pnącza,jego płytkie rany znów zaczęły krwawić.Nawet mimo pośpiechu zauważył, że centralna ulica byław o wiele lepszym stanie, niżby wskazywał na to jej wiek - choć nie potrafił ocenić, czy jest toskutkiem trwałości krelrańskiego budownictwa, czy tego, że miasto nie było całkowicieopuszczone.Słyszał za sobą człapanie skórzastych, płetwiastych stóp i skrobanie szponów pokamieniu.Rillyti wlekli się z tyłu w makabrycznej procesji lub kulili w cieniu, wlepiając w niegonieustępliwe, bazyliszkowe spojrzenia.Kane w roztargnieniu zauważył, że ich przyciszony rechotbrzmi jak rytmicznie powtarzane sylaby, podobny pieśni żałobnej w swym złowieszczym brzmieniuzmieszanego strachu i oczekiwania.Otoczona wiekowymi budowlami, stłoczonymi wzdłuż zawalonych szczątkami alej;obrośnięta lianami i drzewami o pajęczych korzeniach, przeciskających się przez pęknięcia wścianach, kolosalna kopuła czekała na Kane'a w sercu umarłego miasta.Rozpalony zachodzącym słońcem - lub wyobraznią Kane'a - ogniowy kamień świecił wulkanicznym blaskiem,wyczarowując z nieodpartą intensywnością obrazy płomieni.Zdawał się chwiać w polu widzeniaKane'a i choć przyzywał go z taką mocą, jak płomień przyciąga ćmę - obiecując zgubę, ale wraz znią nie kończącą się chwilę przekraczającej wszelkie wyobrażenie ekstazy - nie zachwiało to jegodeterminacji.Miał przed sobą klucz do.niezmierzonej potęgi; najdrobniejsze nawet cząstki jego siłmusiały posłużyć jej uwolnieniu.Chociaż kulał, nie czuł ani bólu ran, ani męki potwornegowyczerpania.Koszmar wyrąbywania ścieżki przez moczary i histeryczna, zaciekła walka narozpadającym się murze nad śmiertelną przepaścią otępiły go do tego stopnia, że nie reagował jużna żaden szok.Dziesiątki okrutnych płazów otaczały go teraz, samotnego w zaginionym mieście,którego przedludzką starożytność obrażała sama obecność człowieka.Zamrożony umysł Kane'a jakwe śnie przeskakiwał od jasności do ciemności; jego myśli szarpały się między natchnionąpewnością i mglistym lekceważeniem.Ale od chwili, gdy po raz pierwszy spojrzał na pierścień zkrwawnikiem, umysł Kane'a prześladowały szatańskie zwidy, przekraczające zdrowy rozsądek.Otwarta przestrzeń otaczała monolityczną kopułę jak aureola wokół płomienia.Gdy Kanewydostał się na plac, wydało mu się, że drzewa tu były skarłowaciałe, jakby aura emanująca zkopuły poskręcała je, zmuszając korzenie do zwijania się jak macki ośmiornicy, gdy starały sięprzeniknąć przez bruk dziedzińca.Przy bliższej obserwacji okazało się, że gigantycznej kopuły nieoszczędziły stulecia.Na jej wygiętych bokach rysowały się pęknięcia, powyszarpywane otworyukazywały podwójną ścianę, spiętą zastrzałami z brązowego stopu.Ale nawet przerażający ciężartysiącleci nie zniszczył tego arcydzieła pozaziemskiego budownictwa.Okryta bliznami wojennymi,ale wyprostowana, kopuła stała, rzucając wyzwanie czasowi i tylko w paru miejscach szczelinyprzecinały zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną ścianę.Jej czystego zarysu nie zakłócało żadne wejście.Ale Kane, idąc po dziedzińcu, zauważył, żealeja prowadzi do zagłębienia u podstawy półkuli, gdzie widniały schody łagodnie opadające wciemność.Po obu ich stronach widać było podobne zagłębienia; zapewne symetria planu Arellartinakazywała, by każda z siedmiu promienistych alej kończyła się podobną podziemną rampą.Zniezmienną, niedbałą pewnością siebie Kane zszedł po schodach o niezwykłych proporcjach aż dopodziemnego wejścia, słabo oświetlonego padającym z góry światłem.W półkolistym otworzewejściowym widniały rozsunięte drzwi z brązowego stopu; ich masywne płyty wsunięte byłymiędzy podwójne ściany.Skłębione pnącza zdradzały, jak długo wejście stało otworem, czekając,aż ktoś przekroczy trzydziestostopowy portal - kto przekroczy? Kane wstąpił do środka.Nie od słońca jarzyła się kopuła - płomień był w jej wnętrzu.Nagłe, przelotne wrażenie, namoment tylko odnotowane w umykającej uwadze, przyciąganej jak spadający meteoryt do sercaArellarti: ogromna, otwarta przestrzeń, półmrok.Nikły blask słoneczny sączy się do wnętrzaogromnej półkuli przez szczerby w murze plamami zblakłej żółci, jak światło gwiazd padające o północy ze sklepienia niebios.Skłębione jak chmury na niebie pędy lian o niezdrowej barwie itrędowatym ciele w słabymi świetle.Rozrzucone pagórki opadłego gruzu, łukowate, smukłekolumny z brązowego stopu, wspierające ściany na niebotycznej wysokości.Otulone chmuramimięsistych pnączy słupy gigantycznej maszynerii, zamarłe jak zamyśleni wartownicy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •