[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Głupio tak byłoby wszystko zaprzepaścić teraz, pod koniec stu-diów.Co mogę zrobić?Nie czekała, aż skończy.Wyciągnęła z torebki notatnik-cacko, miniaturową książeczkę z rogami okutymi miedzią,gdzieś z zanadrza wygrzebała cieniutki ołówek przypominającypapierosik, także z miedzianą skuwką; zamaszyście nakreśliłakilkanaście słów, wyrwała specjalnie perforowaną kartkę, dołą-czyła do niej srebrną monetę, koronę.Wyglądała jak prestidigi-tatorka, ale powiedziała najprościej: - Depeszę najpilniejsząmożecie nadać?Wyrwał z jej ręki karteczkę z monetą.- Już się robi! - pisnąłjak chłopak na posyłki.- Prosto z dworca! - upomniała.- I pamiętajcie, do Lima-nowej adresujcie na namiestnictwo!- Nie inaczej.- Bylewicz obrócił się na pięcie.- Lecę.40 - Reszty nie trzeba!- Ma się rozu.- wrzasnął w biegu.Zreflektowawszy się,nie dokończył.Przez chwilę pewnie mu było głupio.Zniknął zarogiem, ale wciąż jeszcze trzęsło się drzewko, które musnąłramieniem.Wychodząc z cienia, patrzyła na to drzewko.Klon.Liścierozświetlone po brzegach.W środku te, które po wielokroćnakładały się jeden na drugi - niemal czarne.Opuściła woalkę,kiedy znalazła się w pełnym słońcu.Robiła systematycznie trzykroki w jedną, trzy w drugą stronę.Jakby na kogoś czekała.14.Prawie sielanka, krwawa kura, chwila naj-gorszych myśliTego samego dnia, ale póznym popołudniem, gościńcemnad rzeką, w wąwozie pośród łagodnych zalesionych gór pędziłna rowerze listonosz.Halny dotarł i tu, w okolice Limanowej.We wzburzonych tumanach niebieskawego kurzu gawronysnadz czuły się niepewnie, a i mniejsze ptactwo się podrywałodo lotu.Daleko, na horyzoncie, bielały kolumienki ganku spo-witego w winorośl domu, może raczej skromnego dworku, któ-ry był mieszkaniem służbowym doktora praw Stefana Korow-skiego, koncypienta w kancelarii namiestnictwa w Limanowej,męża Anki w separacji.Korowski jeszcze nie wiedział, że listonosz jedzie do niego.Zachodzące słońce wdzierało się przez niedosunięte story dojego sypialni w owym spokojnym, zasobnym domku podmiej-skim, oświetlając całkiem nagą, młodą i ładną dziewczynę.To służąca koncypienta.Wyglądała tak, jakby pozowała ma-larzowi.Leżąc na prześcieradle, patrzyła w jeden punkt oczamiwypchanego królika.Kontrast z jej świeżym ciałem tworzyłyogromne, ciężkie, nabrzmiałe piersi z ciemnymi talerzami bro-dawek.Więcej - wydawały się dolepione, a wcześniej odczepio-ne od ciała dojrzałej karmicielki.Stefan, w cieniu łoża, przykry-ty, postękiwał.41 - Nie zimno ci, jak tak leżysz? - spytał, jakby narzekał.- Nieee - zamruczała.- Dooobrze.Dobrał się do niej bez kłopotu; władował się na nią wraz zkołdrą.- Halny - powiedział.- Halny? - spytała zdziwiona.Spróbowała odepchnąć Ste-fana.- Już nie! - Skutecznie, choć bez gwałtowności, strąciła goz siebie.- Czy zle ci? - zapytał z żalem.- Przecież dopiero co było mi z tobą dobrze - odparła - iwięcej nie potrzebuję.Nagi, usiadł na łóżku, zwiesił nogi i stopami wyszukiwałpantofli.Dziewczyna, leżąc, delikatnie łagodziła dłońmi jegonapięte plecy.Odnalazł wreszcie pantofle.Odwrócony zapytał wyraznie:- Co byś zrobiła, gdybym tu nagle umarł?- Nic - odpowiedziała.Listonosz się przewrócił, przejechał bowiem kurę.Wstał,roztarł potłuczone miejsca.Oglądał ręce, na jego oblicze wracałspokój; nie, sam nie pokiereszował się krwawo.Kurę owinąłdokładnie szarym pakowym papierem, schował w krzakachzawiniątko, przygniótł je dla pewności rzecznym, zielonawymgłazem.Rozejrzał się.Na dróżce rozrzucił kilkanaście kamieni.Znak dla siebie.Otrzepał mundur, doprowadził do ładu czapkę.Wsiadł na rower.Dom Korowskiego już blisko.Stefan, wciąż nagi, siedział na łóżku i z oczami wbitymi wjeden punkt zabawiał się piersią służącej.- Mów mi Stefan.Przytrzymała swój rozhuśtany cycek.- A potem w stołowym będzie z powrotem  pan - powie-działa z goryczą.- Nie chcę.- To czego ode mnie chciałaś? - popatrzył podejrzliwie.Wystrzeliła wreszcie jak butelka z kwasem chlebowym, zktórej nagle wyprysnął korek:42 - To pan to już tak bezwzględnie nie może mieć dzieci? - Iczerwona, z coraz większym trudem: - Bo ja właśnie.bo ja.- Już, miła moja, nie mogę mieć dzieci.Naprawdę, nie mo-gę mieć.Język utnę - popatrzył groznie - jak o tym komu po-wiesz.- To czemu twoja żona to dziecko.wiesz, czemu twoja żo-na miała.- No cóż - powiedział z odrazą.- No cóż - powtórzyła jak echo.- No cóż - sapnął spłoszony - może wtedy jeszcze mieć mo-głem.- Aha - powiedziała służąca z ulgą.Znowu weszło w nią życie.Zarzuciła zgrabną nogę na ka-mienisty kark Stefana.Stefan jednym susem wśliznął się.Alezamarli, albowiem ktoś pukał.Pukanie, co dziwne, dochodziłow dodatku od strony okna.Masywny Stefan wstał z łóżka nad-spodziewanie zwinnie, schwycił szlafrok, a obwiązując go pa-skiem, wykrzyknął tubalnie: - Co jest? - doskoczył do okna,rozsunął storę, za szybą wśród listowia zobaczył czapkę listo-nosza.- A, człowiek z poczty! - rzucił w stronę dziewczyny ko-jąco, wreszcie otworzył lufcik.Do sypialni wpadło czerwonesłońce.Oraz głos listonosza:- Telegram  D pilny, nadany za potrójną opłatą! Do wiel-możnego pana Korowskiego, koncypienta!- Dawać! - adresat wyciągnął rękę.- Ee, oberluft za wysoko! - dobiegło z dołu i czapka prze-sunęła się w lewo.- I jakże mi wielmożny pan koncypient wtakich okolicznościach potwierdzi odbiór własnoręcznym pod-pisem?- Już wychodzę - bąknął Stefan do siebie, do listonoszawarknął: - Na ganek! - i jednym ruchem zasłonił znowu story [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •