[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Będziesię musiała pospieszyć. Mimoto zrobiła mały objazd, przejechała obok gimnazjum im.Lessinga w nadziei, że zobaczy syna.Kończyłdziś wcześnieji może uda jej sięgo spotkać.I rzeczywiście, biegłzdwomakolegamina przystanek autobusowy.Zatrzymała się i opuściła szybę.- Johannes!- zawołała.Obejrzał się zdziwiony, najego twarz wypłynął uśmiech.Przeszedł nadrugą stronę ulicy, podbiegł do niej.- Mama!Co tu robisz?- Nic.Akurat tędy przejeżdżałam i pomyślałam,żemoże cię zobaczę.Muszę zarazjechać.- To super.Schylił się, dał jej szybkiego całusa i pędem wrócił do kolegów.To, pomyślała, też się niebawem skończy.Wkrótcezaczniesię wstydzić całować matkę na ulicy.Komórka zadzwoniła, gdy właśnie ruszała.Odebrała,nie podając nazwiska.249. - To ja - powiedział mężczyzna.- Co pani sądzi o tym,żebyśmy zamiast u mnie, spotkali się na wydmachSchwanheimer?- Na wolnym powietrzu?Rozmawiając, obserwowała, jak Johanneswsiada doautobusui zajmuje miejsce przyoknie, żeby jeszcze razdo niej pomachać.- Tak, pogoda jest cudowna.Dlaczego nie?Co pani maprzeciwko?Przeciwko przemawiało to, że nie lubiła niespodzianek,żewolała wiedzieć,czegosięspodziewać.I że jeszcze nigdy czegoś takiego nie robiła.Spotykała się w mieszkaniuklientaalbow hotelu.Na życzenie wynajmowała pokój,za któryklient pózniej płacił.- Nie - odparła.- Zostanie tak, jak sięumówiliśmy.Była zła.Umówili się.Umówilimiejsce.A teraz zaistniało niebezpieczeństwo, że nicz tego.- Niech pani nie będzie taka.Dołożę.Zastanowiła się.Jak jeszcze raz odmówi, może go zniechęcić i całkiemodwoła spotkanie.Wtedy straci nie tylkopieniądze, ale i czas.-Ile?- Powiedzmy: pięćdziesiąt?Wgłosie mężczyzny dało się wyczućśladniepewności,postanowiła to wykorzystać.- Sto -odparła zdecydowanie.- Ponad to, co ustaliliśmy.- No dobrze - roześmiał się.- Sto jakodopłata za spotkanie na wolnym powietrzu.Oto nie powinno się rozbić.- Ale nadwunastąraczej nie zdążę.-Ja też nie.Powiedzmy w pół do pierwszej.Potem opisał, jak ma dojechać.250WydmySchwanheimerbyły rezerwatem na południowo-zachodnim skrajumiasta.Spacerując tu, możnabyło myśleć, że jest się nad morzem.Jeszcze dwieście lat temu terenbył zalesiony.Ale wielkie wichury póznąjesienią 1800 rokupowaliły większość drzew.Wykarczowano las i zaczęto sadzićwiśnie, które jednak zniszczyła długa susza.Piaszczysta ziemiaw coraz większym stopniu była wystawiona nadziałaniewiatru i wkrótcesilne zawieje sprawiły, że krajobraz zmienił się w wydmowy.Okoliczne owce polubiły mizerne trawy i doprowadziły do tego, że powstał ekosystemjedynyw swoim rodzaju.Występowały turzadkie porostyi srebrne trawy, a w licznych wapiennych wyrobiskachpojawiłysię ramienice. W wydmach zagniezdziły się dzięcioły zielonosiwe i dzierzby, na łowyprzylatywałynietoperze.Andrea wyjechała z miasta drogą Schwanheimer Ufer.Kiedy minęła ostatnie domy, po prawej stronie zobaczyłacmentarz.Zwolniła.Droga skończyła się za przejazdempodwiaduktem.Stanęła na pustym parkingu ograniczonym z jednej strony krzakami, z drugiej kilkomaogródkamidziałkowymi.Nikogo niebyło.Okolica sprawiaławrażenie dzikiej i opuszczonej.Asfalt kruszał, poprzerastany chwastami.Ktoś rzucił w krzaki stare opony i zardzewiały kanister.Zaparkowała passata tak, bywidzieć,czy ktoś sięzbliża.Wyłączyła silnik, czekała.Przyjechała za wcześnie.Doumówionejgodziny został jeszcze prawie kwadrans.Jednak gdy po pięciu minutach nadal niktsię nie pojawił,pożałowała,że zgodziła się napropozycję mężczyzny.Zrobiłojej sięgorąco.Słońce stało wysoko, zatapiając placw oślepiającym świetle.Otworzyła szyberdach, włączyłaradio.Paplaninaspikera i muzyka uspokajały ją.Wtem usłyszała odgłos silnika.Powoli zbliżył się białykamper.Miał przyciemnioneszyby, więc nie można było251.rozpoznać, kto siedzi w środku.Zaparkował około dwudziestu metrów od niej.Przez półminuty nie działo się nic, potem prawie równocześnie otwarło się oboje drzwi.Wysiedlimężczyzna i młoda kobieta.Podbiegli do siebie, objęli się i zaczęli całować.W końcu kobietazdjęła sweter i rzuciła na siedzenie pasażera.Trzymając się za ręce, ruszyli wprost na passata.Andrea Lorenz odwróciła głowę, udała, że szuka czegoś w schowku.Gdy spojrzała wlusterko, zobaczyła, jak para, oglądając się w jej stronę, ze śmiechem oddala się w kierunkuMenu.Prawie co minutę zerkała na zegarek.Gdy mężczyzna nie pojawił się pięć minut po czasie,doszła do przekonania, że już nie przyjdzie.Zastanawiała się, co robić.Nie opłacało sięwpadać do domu.Ledwie by przyjechała, musiałaby wyjść.Następną wizytę miała oczternastej trzydzieści.To jeszcze prawie dwie godziny.Klientka mieszkała na Lerchensberg.Mogłaby zadzwonić i zapytać, czy może przyjechać wcześniej.Przypomniała sobie jednak, żekobieta wyraznie prosiła o termin popołudniowy.Dla zabicia czasu postanowiła obejrzeć wydmy.Wiele razy czytała o nich w gazetach, alechoć mieszkali we Frankfurcie już prawie dwadzieścia lat, nigdy nie wpadli na pomysł, żebytu przyjechać.Wyjęła plan, żeby się zorientować, gdzie jest.Zanim wysiadła z samochodu,jeszcze raz spojrzała na zegarek.Była dwunasta czterdzieści jeden.Przeszła przez plac w stronę wąskiego parowu między ogródkami a krzakami jeżyn,ciągnącego się aż na wydmy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •