[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozpoczęła się nerwowa krzątanina, ktoś szedł, roztrącając ludzi.Drgnąłem.Nie miałem wątpliwości, że przez ciżbę przeciskają się żołnierze.Szliwolno, pilnie przyglądając się wszystkim siedzącym czy leżącym.Kazali uchylaćkaptury, zdejmować kapelusze, trącali tych, którzy odwracali głowy.Kogo szukali?Cóż, odpowiedź na to pytanie była prosta.Szukali Lanne Lloch l’Annah.Bo zbytwielkim szczęściem i zbiegiem okoliczności byłoby, gdyby szukali zbiegłego więźnia,kryminalisty lub bluźniercy.Ci trzej strażnicy, których widziałem kilkadziesiąt krokówode mnie, nie byli jedynymi.Uniosłem się i zobaczyłem jeszcze dwa podobne patrole.Pruły one przez tłum, niczym łodzie na wzburzonym morzu.I, niestety, wydawało misię, że połów okaże się obfity.Nie musiałem się zastanawiać, czy zablokowali uliceprowadzące do świątynnych bram.Tego akurat byłem pewien, bo sam pomyślałbymprzede wszystkim o odcięciu wrogowi drogi odwrotu.- I czego oni chcą? - zapytał z goryczą stary mężczyzna.- Nawet tu nie dająludziom spokoju.Jego córka chyba wyczuła moje zaniepokojenie, gdyż dostrzegłem jej badawczywzrok.Niby siedziała obejmując ramionami kolana, lecz wiedziałem, że przypatruje misię z ukrycia.Ale gdyby rozpoznała, kim jestem, nie miałoby to żadnego znaczenia.Przecież, wedle słów jej rodziców, byłem podobno złotobrodym olbrzymem, a nieskromnym wędrowcem, okutanym w długi, szeroki płaszcz.Na nadgarstku poczułemnerwowe wibracje.Srebrny wąż obudził się i niespokojnie okręcał wokół dłoni.Czułem zimny,metaliczny dotyk ożywionej czarami bransolety.Rozpiąłem haftkę płaszcza, by wkażdej chwili móc zrzucić go z siebie i wyrwać z pochwy miecz.Czy uda mi siępowalić najbliższych strażników i uciec przez tłum? Miałem co do tego poważnewątpliwości.Żołnierze podchodzili coraz bliżej.Nie było, co prawda, wśród nich tychbudzących grozę istot, które zabiłem na korytarzu opuszczonego domu, ale i takwyglądało, że będę miał naprawdę duże kłopoty.Żałowałem teraz, że niezdecydowałem się spędzić nocy w głębokich krzakach lub choćby w ruderachbudowanych przy opuszczonych nabrzeżach.Swoją drogą jednak któż mógł mniezapewnić, że patrole Suzerena nie przetrząsały całego miasta, nie patrolowały tawern,nie wyciągały z łóżek Bogu ducha winnych podróżnych? Patrol był tuż koło nas.Siedzący obok mężczyzna zachwiał się i oparł o moje plecy, jakieś dziecko zakrzyczałodonośnie.- Twoja twarz, człowieku - usłyszałem.Nawet nie drgnąłem, choć byłem pewien, że strażnik zwraca się do mnie.- Twoja twarz! - rzucił ostrzejszym tonem, a ja bardzo powoli odgarnąłem kaptur,starając się ukryć w cieniu.- Wstań! - Teraz w głosie żołnierza było już wyraźnezaniepokojenie.Wstałem i jednym ruchem odrzuciłem płaszcz.- To on! - wrzasnął strażnik, a ja zanurkowałem pod ciężkim ostrzem halabardy.Miecz wyprysnął z pochwy niczym srebrne żądło.Ciąłem napastnika, stojąc, zpółobrotu i usłyszałem krzyk.Krople ciepłej krwi zbryzgały mi policzki.Miecz pociągnął mnie za sobą i rozorał brzuch drugiego z wrogów.Cios pałkitrafił mnie w lewe ramię, lecz utrzymałem się na nogach.Zauważyłem, że dziewczyna,obok której siedziałem, wyciąga nogi i mężczyzna potknął się.Upadł z głośnymprzekleństwem, a ja przyszpiliłem go do ziemi.Czwarty rejterował w pośpiechu, piątyzaplątał się w tłumie i wypuścił z dłoni halabardę.Przez chwilę tak krótką, że nie wystarczyłaby nawet, by wypełnić pustkępomiędzy dwoma uderzeniami serca, moje spojrzenie zbiegło się ze spojrzeniemdziewczyny, przy której wcześniej siedziałem.I wtedy zrozumiałem.Zrozumiałem, żeznalazłem się w tym świecie po coś więcej niż przygoda, sława i miłość.Znalazłem sięw nim, by ktoś patrzył na mnie w taki sposób, jak ona.I po to, by ludzie tacy jak ona ijej rodzice mogli żyć godnie, bez lęku.Przecież nie widziała we mnie mężczyzny.Niemusiałem być olbrzymem o głosie ze spiżu ani niszczyć wrogów zaklęciami.Dla niejbyłem bohaterem, który znalazł czas, by usiąść przy ogniu z nią oraz jej rodziną.Skoczyłem szczupakiem w stronę ostatniego strażnika.Jak w zwolnionym tempieprzepłynąłem ponad głowami siedzących ludzi i zahaczyłem ostrzem o jego pierś.Wrzasnął rozdzierająco, a spod palców spływała mu gęsta, czerwona krew.Patrzył namnie z przerażeniem i niezrozumieniem, wiedząc, że życie z niego ucieka, a on nie jestw stanie nic na to poradzić.Nie miałem serca, by go dobić, chociaż miecz wibrował tak,że ledwo utrzymywałem rękojeść w dłoni.Rzuciłem się przez tłum w kierunku wyjścia.Ludzie rozstępowali się w panice, tłoczyli się, upadali, wrzeszczeli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •