[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powiadomiono też wszystkich mieszkańców Doliny, alenikt nie zauważył obcych.- Kiedy dotarli do ścieżki, pu­ścił Heather.Krzywiąc się, omiótł wzrokiem otoczenie.- I choć wolę nie wnikać, jakież to czarodziejskie moceposiada Catriona, ona twierdzi, że aktualnie ziemie Doliny są bezpieczne, a skoro wszyscy wkoło zdają się uwa­żać, że wie, co mówi.- Wzruszył ramionami.Dopasował się do jej tempa, gdy podążyła dalej ścieżką.Patrząc w ziemię, wepchnął ręce do kieszeni.- Jest mało prawdopodobne - z niechęcią dał za wygraną - żeby coś ci tu groziło, ale skoro dotarłaś już tak daleko, nie ma sensu niepotrzebnie ryzykować.Poczuł na sobie jej ostre, nadal zagniewane spojrzenie.Nie próbował na nie odpowiadać.Zamiast tego przygotował się na kolejny atak z jej strony.Kiedy nie raczył spojrzeć jej w oczy, Heather sapnęła,wbiła wzrok przed siebie i postarała się uporządkowaćemocje.Ustalić, co właściwie czuje.Drzewa się skończyły, później ścieżka opadała ku rzece.Na przedzie bliźnięta przystanęły, rzucając kamieniedo sadzawki; kiedy się obejrzały i zobaczyły ich dwoje, pomachały im, po czym pobiegły dalej.Idąc bardziej wyrównaną ścieżką wzdłuż bulgocącejrzeki, Heather przypomniała sobie swą wcześniejszą radość, kiedy zmierzała w tamtą stronę, sama.I mimowolnie odnotowała, zastanawiając się, czemu tak się dzieje, że teraz odczuwa tę samą radość, a przecież jakby głębszą, pełniejszą, jedynie dlatego, że Breckenridge szedłu jej boku.Nawet nie trzymał jej za rękę, a jednak więź byłaobecna, efemeryczna wprawdzie, lecz niezaprzeczalna.I to pomimo że Heather się na niego gniewała.Jakkolwiek drażliwie zareagowała na to, że ukradkiem ją „chronił", nie mogła zaprzeczyć, iż poczucie bycia strzeżoną, pilnowaną, całkiem przypadło jej do gustu.W każdym razie w sytuacji, gdy to on jej strzegł.Skłamałaby też, mówiąc, że nie docenia, iż zatroszczyłsię o to, by sprawdzić, czy porywacze nadal im zagrażają.Okoliczność, że miała go u swego boku tego postawnego, silnego, opiekuńczego mężczyznę, dawała jej poczucie bezpieczeństwa.Sięgające aż do głębi duszy.W pewnym sensie straci je, przypuszczalnie na zawsze,kiedy Breckenridge wróci do Londynu.Na tę myśl przeszył ją ból.- Równie dobrze możesz już zacząć ćwiczyć niecho-dzenie za mną.Ostatecznie wkrótce wrócisz do Londynu.- Napotkała niezgłębione spojrzenie jego orzechowych oczu.Wysunęła brodę, przypomniawszy sobie długie, samotne godziny minionej nocy.- Nic cię tu dłużej nie trzyma.Zatem kiedy wyjeżdżasz?Patrzył na nią z kamiennym wyrazem twarzy, jak zawsze nieprzeniknionym.Breckenridge prawidłowo odczytał wyzwanie, nieumknął mu błysk dumnego uporu w oczach Heather.Czego jak czego, ale akurat uporu oboje mieli w nadmiarze.- Dowiesz się w tej samej chwili co i ja.- Mówił spokojnie, mierząc się z nią na spojrzenia: odpowiadał wyzwaniem na wyzwanie.- Możesz być tego pewna.Jeszcze odrobinę wysunęła brodę, nieznacznie uniosłabrwi i popatrzyła przed siebie.Również wbił wzrok przed siebie i skoncentrował sięna tym, by iść obok niej na pozór swobodnie, tłumiącw sobie - wypierając - impuls nakazujący mu stanąć,wziąć ją w ramiona i jednoznacznie dać do zrozumienia,że nigdy nie pozwoli jej odejść, że nie dopuści, by muuciekła.Jego wewnętrznemu samcowi nie podobało sięjuż to, że w ogóle bawiła się taką myślą, a tym bardziej- że ubrała ją w słowa.Jednakże jego cywilizowane ja było zbyt doświadczone, aby ulec tak nierozważnemu impulsowi.Heather dopiero co wycofała się z sugestii, że życzyłaby sobie, by do ich romansu nigdy nie doszło.Musiał teraz stąpaćostrożnie, dać jej czas na zmianę decyzji.Moment niebył dobry, żeby na nią naciskać.Jeszcze nie.Kiedy tak w ów słoneczny poranek zdążali z powrotem do dworu, Breckenridge skupił się na planowaniu kolejnego etapu tego podboju, jakże niepodobnegodo wcześniejszych, z którego nie mógł się już wycofać.Za nic nie mógł przegrać.***Po lunchu Breckenridge dołączył do Richarda w bibliotece.Odkryli, że obaj pasjonują się wędkarstwem muchowym; wiązanie przynęt nieodmiennie sprawiałoim przyjemność.Usiedli z boku pomieszczenia, po obu stronach wąskiego stołu przeznaczonego specjalnie do tego celu.Na blacie rozmieszczono pojemniczki z haczykami, ko-ralikami i wszelkiego typu piórkami, zwoje sznurków oraz narzędzia.Richard przytrzymywał robioną właśnie przynętęw czymś w rodzaju miniaturowego imadła.Breckenridgewolał do tego celu zwykły zacisk.Panowała cisza, przyjazna i kojąca, kiedy koncentrowali się każdy na swoim dziele.W kącie tykał stojący zegar.Wreszcie Breckenridge zakończył wiązanie przynęty,odciął koniec sznurka, ostrożnie wyjął z zacisku gotowąmuszkę i odłożył ją na bok.Porzuciwszy zacisk, odchylił się w fotelu i przeciągnął.Kiedy zauważył, że Richard także dotarł do ostatniego, mniej absorbującego etapu, zawahał się, po czym znów nachylił nad stołem.Wziął haczyk, a następnie zaczął dobierać piórka i koraliki na kolejną przynętę.- Muszę ci zadać jedno pytanie - mruknął cicho, patrząc na pojemniczki.- Czy wszystkie kobiety Cynsterów, zanim powiedziały „tak", zachowywały się równieirracjonalnie jak w tej chwili Heather?Przelotnie podniósł wzrok, ale Richard skupiał sięna swojej muszce.- W najlepszym razie drażliwa - upewnił się ze spokojem gospodarz - a gotowa wydrapać człowiekowi oczy, jeśli ów popełni najdrobniejszy błąd?- Właśnie.- Wobec tego tak.- Richard wyprostował się i przekrzywił głowę, oglądając swoją przynętę.- Najwyraźniej jest to rodzinna przywara, nawet w przypadku kobiet dopiero wchodzących do rodziny.Breckenridge sapnął.Umieszczał akurat ostrożnie haczyk w zacisku, kiedy Richard podjął:- Żywią głębokie przekonanie nie tylko co do tego, żepowinny wyjść za mąż z miłości.Wyrobiły sobie też opinię, co to naprawdę oznacza.Nabrały przeświadczenia, że bez jakiejś żelaznej gwarancji, najlepiej w postaci na-szej, mężczyzn, otwartej deklaracji, miłość, jakkolwiek by się przejawiała, nie będzie trwała i mocna.Richard skrzywił się, zwalniając z imadła gotową przynętę.- Można by sądzić, że w ich mniemaniu, jeśli nie obwieścimy naszych uczuć, nie będziemy zdawali sobie z nich sprawy.- Prychnął.- Jakbyśmy mogli nie zauwa­żyć, że nasze życie raptem zaczęło się obracać wyłączniewokół nich i troski o ich dobro.Breckenridge chrząknął na znak, że się z nim zgadza.- Niestety - rzekł Richard, wybierając haczyk na nową przynętę - próżny trud oczekiwać, że postąpią wbrew rodzinnym tradycjom.Ponownie zapadła cisza, kiedy obaj skoncentrowalisię na pracy.Palce Breckenridge'a wykonywały kolejneruchy, podczas gdy ich właściciel ważył w myślach słowaRicharda, zestawiając je z tym, jak sam interpretowałbieżącą sytuację.Przypuszczenie, że Heather domaga się jasnej deklaracji uczuć z jego strony, że świadomie zmierza do tego celu, brzmiało aż nazbyt prawdziwie.Nie musiał się zastanawiać, by potwierdzić, że myśl o składaniu takiej deklaracji ciągle napawa go wstrętem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •