[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ubłocony po skraj burty, hamuje z gracją metr przed moimi kolanami.- W rozlewisku pod płaskimi skałami widzieliśmy tasiemce prawie metrowej długości.Az tych brunatnych kul wyrastają jakieś pędy - oznajmia Bur, wyskakując z łazika.Za nim gramoli się Kakka, taszcząc pojemniki z próbkami.- Te nasze to karły.Może dajmy im coś do jedzenia, to się trochę podpasą - proponuje.- %7łrą siebie nawzajem, ale mogę dać mi resztki po obiedzie - postanawia Bruno, któryprzyszedł zobaczyć, co się dzieje.- To fakt, na peta rzuciły się jak sfora chartów i nie zdechły.Nasze białko im chyba nieszkodzi - zgadza się Peter, wyciągając z bagażnika torbę ze śpiącą Szmatą.Wsiadam na motor.Do rozlewiska pod płaskimi skałami jest mniej niż osiem kilometrów.Skały wyglądają jak obcięte piłą w połowie wysokości.U ich stóp kilka strumienipołączyło się w spore rozlewisko.Zatrzymuję się kilkanaście metrów od brzegu.Bliżej jest zbytgrząsko.Na powierzchni rozchodzą się kręgi.W wodzie kipi nieznane nam życie.Kucam, patrząc na burą, zanurzoną w grząskim mule bulwę, z której wyrasta fioletowypęd.Dalej jest ich co najmniej kilkanaście.Nie wiem, czy zauważyli to Peter z Finem, ale na dniepełno jest skłębionych jak rozrośnięte glony czerwonawych wstęg.Bezwiednie wrzucam do wody mały kamyk.Nim opada na dno, z pluskiem rzuca się naniego wielki zielonkawoczarny stwór.Wiosłując jak ogromna pijawka, robi w toni krąg.Naglewyczuwa mój ruch i zawraca błyskawicznie w stronę brzegu.Odskakuję odruchowo, odrywając od lepkiego bagna podeszwy butów.Ponadmetrowy dwumian, niczym atakujący aligator,wyrywa się połową ciała na brzeg, rozchlapując błoto.Unosi w górę przód, badając teren.Cofamsię kilka kroków.Widzę jednak wyraznie, jak z głębi rozlewiska, falując, wyłania się drugi inatychmiast rzuca na zanurzony jeszcze w wodzie ogon pierwszego.Ich ciała zwijają się w walcejak cielska duszących się nawzajem anakond.Błoto pryska wokół ciemną kaskadą, opadając aż na nogawki moich spodni.Walkakończy się tak nagle, jak się zaczęła.Po chwili tylko wzburzone fale są dowodem na to, co dziejesię tam - w głębi.Wsiadam na motor i z walącym sercem gnam do bazy.Nasze dwumiany nie osiągnęłyjeszcze nawet pół metra.Jednak na wszelki wypadek naciągamy na oczko wodne mocną siatkę.Obudzony Kay jest wściekły na siebie, że pozwolił wykopać staw tak blisko baraku.Przezchwilę zastanawia się nawet, czy nie porazić niebezpiecznego towarzystwa prądem.JednakCiastek z Patrykiem przekonują go o celowości prowadzenia dalszych obserwacji.- Dobrze, panowie, macie rację.Przez te fabryki latających kul zupełnie zapomniałem, żemusimy zbierać także tutejsze okazy flory i fauny.Jutro Peter dobierzesz ludzi, pojedzieciezłapać jakiś wyrośnięty okaz.Może te nasze to jakiś inny, mniejszy gatunek - postanawia.- Ty,Hubercie, masz jeszcze dziś jeden lot.To niedaleko, jakieś sto dziesięć kilometrów na północnyzachód.Wylicz czas tak, żeby na miejscu być godzinę przed zachodem słońca.Strzelisz kilkasond, które sam trochę udoskonaliłem, i zmykasz - dodaje, patrząc na mnie zmęczonymwzrokiem.*Mam jeszcze sporo czasu i żadnej ochoty na przesiadywanie w bazie.Po południu wpycham się do łazika zwiadu.Peter ze Stamem jadą jeszcze raz pod płaskieskały, żeby wybrać miejsce na jutrzejsze łowy.Objeżdżamy rozlewisko dookoła.W niektórychmiejscach pędy wyrastające z bulw mają już trzydzieści centymetrów wysokości i zaczynajątworzyć gęste zarośla.Czerwone glony uniosły się z dna, tworząc pływający kożuch.- Patrzcie tam - mówi Peter, pokazując na dryfującą po powierzchni brunatną kłodę.Wyskakuje z łazika i bierze kamień, przez chwilę waży go w ręku.Kamień wznosi się poparaboli i spada do wody tuż obok pławiącego się cielska.Kłoda rzuca się niczym zawieszona wtoni sprężyna, wybryzgując w górę kaskadę wody.- Niezłe bydlę.Rosną w oczach, rano były jak ramię.Ciekawe, jakie będą jutro - sapie Stam.Peter wpatruje się przez lornetkę w rozchodzące się kręgi wody.- Cholera, gdybym miał swój karabin z elektrodowymi lotkami.Ze szturmowegorozwalimy okaz na kawałki - zastanawia się.Stam bierze od niego lornetkę.- Aazik może pływać.Zastawcie sieć, a jak coś się złapie, ogłuszcie prądem.Cholera, żenie mogę jutro jechać.Mam służbę do osiemnastej - wzdycha ciężko.- Masz chłopie łeb na karku - chwali go Peter.Ruszamy dalej.Po przejechaniukilkudziesięciu metrów znajdujemy głęboką zatokę, którą można przegrodzić siecią.Chłopcy urządzają krótki piknik okraszony bimbrem z sokiem.Otwarte pojemniki zpasztetem rozkładają elegancko na bagażniku łazika przykrytego aluminiową folią.Stam wychyla kolejkę.Patrzy przez chwilę w niebo, a pózniej przenosi wzrok na taflęwody.- Gdyby nie te wodne zasrańce i latające w powietrzu rzeczy, to na tej planecie można bysię niezle urządzić - rozmarza się.- Tasiemce to nie problem.A jak są smaczne, można założyć dochodową fermę.Natomiast fabryki i cała reszta to rzeczywiście bardzo nieciekawe sąsiedztwo - odpowiada Peter.Chłopcy rozważają kolejne warianty dogadania się z obcymi.A ja podchodzę do jednej zkiełkujących bulw.Przyklękam, zakładając na usta maskę.Oglądam uważnie jej szczyt, zktórego zwieszają się prawie niedostrzegalne żółtawe nitki.Są delikatniejsze od najcieńszegojedwabiu.Unoszą się przy najdrobniejszym tchnieniu powietrza.Nawet ruch mojej dłonipowoduje ich poruszenie się, przy czym kilka odrywa się od szczytu i unosi w powietrzu.Diabli wiedzą, ile się tego nawdychaliśmy Już za pózno na alarm - myślę.- Pamiętajcie, że jesteśmy na obcej planecie.Tu wszystko może nam zagrażać.Skutkioddychania tym powietrzem mogą ujawnić się nawet za dwadzieścia lat - studzę ich zapał,wracając do łazika.- %7łeby pan, panie pierwszy, pooddychał powietrzem z mojej ulicy.To nawet, zaprzeproszeniem, z nosem w dupie skunksa czułby się pan jak na alpejskich łąkach - bronitutejszej atmosfery Stam.- Pewnie, pieprzyć jakieś skutki za dwadzieścia lat - dodaje wojowniczo Peter.Kończymy spóznione śniadanie, spierając się, czy nie osiedlić tu najpierw kolonii szympansów.Czy też nie pójść na całość i nie przysłać od razu kohorty ekologicznychpacyfistów, a dopiero po dwudziestu latach kwarantanny - przyzwoitych osadników.Po powrocie do bazy robimy z Brunem i Melbergiem generalny przegląd  Tukana.JeżeliKay nie zmieni zdania, pożeglujemy dalej w kosmos za kilka dni.Nie chcę w jednym z ostatnichlotów żadnych niespodzianek.O siedemnastej trzydzieści unosimy się w powietrze, goniąc opadające ku horyzontowisłońce.Nad jednym z większych rozlewisk zniżam się do pułapu trzydziestu metrów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •