[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mały Einstein z ciebie, co Dick? Masz rację, je\eli nasi ludzie odmówią pracy,wydarzy się dokładnie to, co przewidziałeś.I właśnie dlatego, je\eli techolerne mięczaki z rządu, z prezydentem na czele, mają jeszcze odrobinęrozsądku w tych zakutych łbach, nie będą się ze mną sprzeczać ani pięć minut.Dick, wynegocjujemy największe ustępstwa i największe pieniądze, jakiekiedykolwiek udało się jednorazowo wywalczyć związkowi zawodowemu.Herbert Gaines obudził się pięć godzin pózniej.Aby lepiej spać, wypił wieczorempół butelki Napoleona i teraz czuł okropny niesmak w ustach.Sypiał w długiejkoszuli nocnej z czarnego jedwabiu, ozdobionej haftowanymi postaciami smoków oraz w siateczce na głowie, aby we śnie nie zrujnować trwale uło\onej fryzury.Na ułamek sekundy otworzył oc/y i sięgnął ręka na160drugą stronę łó\ka, aby się upewnić, \e Nicky le\y obok niego.Nicky, oczywiście, był tam, gdzie być powinien.Tak, bywał niegrzeczny,ordynarny i okrutny wobec Herberta.Nigdy jednak nie zapominał, dlaczego mieszkaw luksusowym apartamencie w Concorde Tower; świadomość tego komfortu dominowałaponad wszystkimi kłótniami i sprzeczkami oraz ponad wszelkimi rękoczynami,niezale\nie od tego, jak byłyby one poni\ające i brutalne.Nicky le\ał więc obokHerberta, nagi i anielsko przystojny.We śnie ręce miał wyciągnięte wysoko nadgłową.Jego penis spokojnie spoczywał pomiędzy udami.Herbert uniósł się na łokciu.Po chwili usiadł, pochylił się i czule ucałowałpenis chłopaka.Następnie zsunął nogi na podłogę i poszedł do kuchni, \ebyprzygotować sobie porcję soku owocowego.Zajęcie to niespodziewanie przerwał mu dzwonek u drzwi.Zmarszczył czoło,popatrzył na ścienny zegar i mruknął:- Kto, do diabła.Przez chwilę zastanawiał się, kto ze znajomych zdecydował się odwiedzić go przedpołudniem.Tymczasem dzwonek zadzwięczał ponownie, tym razem dłu\ej,natarczywiej, a po nim nastąpiło pukanie do drzwi.Herbert Gaines cię\kowestchnął i ściągnął z głowy siateczkę.Szybkim krokiem ruszył przez ciemnysalon; cię\kie zasłony skutecznie uniemo\liwiały tutaj wstęp nawet najmniejszympromieniom słońca.Jeszcze trzy kroki po wąskich schodkach i znalazł się przydrzwiach.- Kto tam? - zawołał.Nikt mu nie odpowiedział.Pochylił się i przyło\ył oko do judasza, jednak ktokolwiek znajdował się zadrzwiami, najprawdopodobniej zakrywał akurat otwór ręką.- Nie wpuszczę cię do środka, człowieku, dopóki nie dowiem się, kim jesteś! -zawołał Herbert.Dłoń, zakrywająca dotąd judasza, odsunęła się.Herbert161uwa\nie spojrzał w otwór i dojrzał dobrze zbudowanego, wysokiego mę\czyznę, wstarannie skrojonym, szarym wełnianym garniturze.- Czego pan chce? - zawołał Herbert., Mę\czyzna uśmiechnął sięnieznacznie.Był to promienny, wystudiowany, zawodowy uśmiech polityka.- Nazywam się Jack Gross - powiedział przez drzwi.- Chciałbym, \eby poświęciłmi pan kilka minut swojego cennego czasu, panie Gaines.- Czy ja pana znam? - zapytał Herbert z irytacją.- Powinien pan.Czy czytuje pan "Time"?- Jasne.Przede wszystkim dział show businessu.- Je\eli więc wezmie pan do ręki egzemplarz z ubiegłego tygodnia, w dzialepolitycznym znajdzie pan coś o mnie.Niech pan odejdzie od drzwi i się przekona.Ja mogę poczekać.Herbert westchnął.- Niech pan posłucha, panie.- Gross, Jack Gross.- Dla mnie to wcią\ jest bardzo wczesna godzina, panie Gross.O tej porze nadranem nie jestem jeszcze sobą.Nawet je\eli jest pan tym, za kogo się panpodaje, obawiam się, \e kilka minut, które bym panu teraz poświęcił, byłoby z pewnością stratą pańskiego cennego czasu.Jack Gross, którego Herbert widział teraz doskonale przez judasza, jeszcze razuśmiechnął się promiennie.- Jestem pewien, \e nie ma pan racji, panie Gaines.Zamierzam zło\yć panu bardzointeresującą ofertę.Herbert Gaines wyprostował się, odsunął od drzwi i przetarł oczy.Do południa, aprzynajmniej dopóki nie wlał w siebie potę\nej porcji soku owocowego i szklankiczystego d\inu, jego umysł niemal\e nie funkcjonował.Dlatego te\ teraz doszedłdo wniosku, \e łatwiej będzie wpuścić tego zadowolonego z siebie pana Grossa domieszkania, ni\ nakłonić go, \eby sobie poszedł do wszystkich diabłów.- Panie Gaines.- usłyszał zza drzwi.162- No, ju\ dobrze - burknął Herbert i otworzył drzwi.Wszedłszy do środka, Jack Gross z szacunkiem zdjął z głowy kapelusz i popatrzyłw kierunku ciemnego salonu.Powietrze było stęchłe, bo na noc Herbert wyłączyłklimatyzację.- Nigdy dotąd nie byłem w Concorde Tower - powiedział.- Wygląda na bardzoprzyjemne miejsce.- Mnie w ka\dym razie odpowiada - stwierdził Herbert.- Czy będzie miał pan cośprzeciwko temu, \e przygotuję sobie śniadanie?- Ale\ proszę bardzo - uprzejmie zgodził się Jack Gross.- Niech się pan niekrępuje.Herbert Gaines poczłapał do kuchni, aby kontynuować przygotowywanie soku.JackGross ruszył za nim, zerkając naj-dyskretniej, jak tylko potrafił, do sypialni iinnych pomieszczeń.Znalazłszy się w kuchni, usiadł na taborecie, ostro\niepoło\ył na kolanie kapelusz i zaczął mówić.Mówił spokojnie, pewnym głosem iszybko, a jego wzrok przez cały czas badawczo oceniał całe pomieszczenie.Niemógł nie stwierdzić, \e kuchnia Herberta urządzona jest funkcjonalnie inowocześnie.Warta była forsy, którą Herbert Gaines wpakował w jejzaprojektowanie.Nawet widok z kuchennego okna, zamglona panorama Gabriels Parki centralnego Manhattanu, wart był więcej pieniędzy, ni\ większość ludzi naświecie była w stanie zgromadzić podczas całego \ycia.- Panie Gaines - mówił Jack Gross szorstkim, pewnym głosem.- Dla wielu ludziwcią\ jest pan ucieleśnieniem bohatera.Herbert popatrzył na niego niechętnie.- Myśli pan, \e tego nie wiem? W Atlancie po skończeniu filmu ludzie nadalwstają z miejsc i biją brawo kapitanowi Dashfootowi.W trzydzieści cztery latapo premierze, uwierzy pan?- Wiemy o tym.Dlatego właśnie pozwalam sobie niepokoić pana dziś z samego rana.163- Mów pan wreszcie, o co chodzi, panie Gross.Być mo\e widzi pan tylko, \espokojnie przygotowuję śniadanie, proszę mi jednak wierzyć, jestem pańską wizytącoraz bardziej zaintrygowany.- Miło to słyszeć - stwierdził Jack Gross.W miarę jak kontynuował swojąkwestię, jego uśmiech przemieniał się w wyraz oficjalnej powagi.- Widzi pan,przybyłem do pana, \eby porozmawiać o uczuciach, którymi wcią\ darzy panaszeroka rzesza publiczności.- Nie rozumiem.Niech pan mówi jaśniej.- Proszę bardzo.Otó\ polityk i aktor mają ze sobą o wiele więcej wspólnego, ni\mogłoby to się wydawać na pierwszy rzut oka.Niech pan tylko pomyśli o Ronaldzie Reaganie.Albo o Shirley Tempie.Nie musieli wcale z mozołem budować wśród ludziswoich wizerunków jako politycy, gdy\ byli ju\ od dawna doskonale znani, dziękifilmom, w których wystąpili.Jedynym ich zadaniem było przekonanie Amerykanów,\e mówią do nich zupełnie powa\nie, \e tym razem to nie jest kolejny film,kolejna fikcja, a następnie doprowadzenie do tego, aby identyfikowano ich zkonkretną linią polityczną, z konkretnymi celami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •