[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale to umęczone ciało miał ochotę sprać teraz własnymi rękami.- Powiedz im, Shannon.95- Ja.ja nie.Krztusiła się własnymi słowami.Przeżywała mękę, prawdziwą mękę, ale dopowiedziała do końca.- Ja.nie nienawidzę.Rebów.- Bzdura! - krzyknął Frank.- Ona wcale nie jestpańską narzeczoną, kapitanie!- Nie jest? - powtórzył przeciągle Malachi.Czuł,że jeszcze chwila i szlag go trafi.Szarpnął Shannon,przyciągnął do siebie.- Kochanie? Czyżbyś nie była moją narzeczoną?Objął ją mocno, spojrzał w błękitne oczy.A jego,kobaltowe, płonęły.- No jak, kochanie?Nareszcie.W jej oczach pojawił się błysk zrozumienia.Pojęła, że jej wolność zależy od tego, czyzdecyduje się wykonać pewien ruch.Zdecydowałasię.Jej ramiona owinęły się wokół jego szyi.- Kochany, jakżeby miało być inaczej ?Różowe, pełne usta, kusząco rozchylone, skwapliwie przywarły do jego warg.Oboje zdawali sobiesprawę, jak krytyczną i nieprzyjazną mają widownię.I że życie ich obojga wisi na włosku.Nagle wszystko to jakby przestało się liczyć.Ramię Malachiego jeszcze mocniej przygarnęło Shannon, tak mocno, że jej szczupłe ciało wtopiło sięniemal w jego szary mundur.Ich pocałunek byłnamiętny, żarliwy, nieskończenie słodki i nic tujuż nie było na pokaz.Całował ją coraz bardziejnamiętnie, coraz bardziej zapamiętale, dopóki nieoparła dłoni o jego pierś i nie odepchnęła go lekko.%7łeby przestał.Zdumiony błękit jej oczu był dziwnie96iskrzący.Wściekła? Trudno.Najważniejsze, żebyzachowała rozsądek.I jeśli ma rozpuścić język, niechzrobi to pózniej, kiedy już stąd odjadą.O ile w ogólestąd odjadą.- A niech mnie kule biją! - zawołał ze śmiechemjeden z braci Youngerów.- Ja mu wierzę.Dawno niewidziałem gorętszego pocałunku.Aż i mnie zachciałosię jakiejś ładnej spódniczki.Malachi spojrzał na Jesse'a.- Ona jest moja.Zabieram ją.Jesse skinął głową.- Dobra.Frank, co ty na to?Frank wzruszył ramionami.- Bo ja wiem.W końcu on dalej nosi szarymundur i mówi, że dziewczyna jest jego.To niechtak będzie.Justin Waller był jednak innego zdania.- Wcale tak nie będzie! - ryknął.- Niedoczekanie!Ta dziewczyna chciała mnie zabić.I musi mi za tozapłacić.- Próbowała cię zabić? - powtórzył Malachi,powolutku, chcąc zyskać na czasie.Do diabła! Nowykłopot.Znając Shannon, nie ma żadnych podstaw,aby wątpić w prawdziwość słów Wallera.Jesse westchnął.- To prawda.Gdyby kolt Franka był nabity,Justin już by nie żył.Malachi uśmiechnął się.- No, no.czyli Shannon bawiła się koltemFranka ?Twarze wszystkich bushwackerów pokryły nagle97ciemne rumieńce.Tylko twarz Justina była bladaz gniewu, a oczy, wbite w Malachiego, pełne nienawiści.- Rozwiązałem ją - mruknął Frank.- Było mi jejszkoda.A ona skoczyła na mnie.- Skoczyła?- Kapitanie! Pan przecież zna ją bardzo dobrze,pan sam wie, że takiej złośnicy ze świecą szukać.Dodiabła! Ona jest chyba bardziej niebezpieczna niż mytu wszyscy razem!Malachi opuścił głowę, z nadzieją, że rondo kapelusza przesłoni złośliwy uśmieszek, od którego niemógł się powstrzymać.Kiedy podniósł głowę, wyrazjego twarzy był poważny.- Ale nie wyrządziła jakiejś większej szkody,prawdai - spytał.- Broń nie była naładowana.Justinżyje.- Ale ty i tak nie zabierzesz jej ze sobą, Slater!- powiedział Justin.- Wezmę ją ze sobą, Waller.- A może ona przeprosi Justina? - zaproponowałJesse.- Dzięki temu załagodzimy jakoś sytuację.- A dobrze! - zgodził się Justin, nadspodziewaniezadowolony.- Niech ona mnie przeprosi, kapitanie.- Shannon, przeproś.Przez kilka minut Shannon nie odzywała się anisłowem.To bardzo długo, jak na Shannon.Stała zaMalachim, cichutka i potulna.Chwycił ją mocno zarękę, wypchnął przed siebie i syknął do ucha:- Przepraszaj, ale już!Wtedy Shannon wybuchła:98- Ja? Ja mam go przepraszać?! Tego mordercę,sadystę, tego drania zepsutego do szpiku kości.Dłoń Malachiego ciężko opadła na jej usta.Justinstał nieruchomo, pełen milczącej wściekłości.Jessenie poruszył się, nie powiedział ani słowa.TylkoFrank się zaśmiał.- Pańska kobieta nie bardzo pana słucha, kapitanie Slater!Ramię Malachiego owinęło się wokół żeber Shannon jak obręcz, żelazna i bardzo ciasna.- Słucha się, słucha - zapewnił oschłym głosem.A do ucha Shannon szepnął cichusieńko: - Przeproś,bo inaczej odjadę sam.A Justinowi powiem, żebynacieszył się tobą do woli.- To morderca, najgorszy drań! - szepnęła równiecicho.W jej głosie słychać było łzy, ale Malachi nie mógłsobie teraz pozwolić na jakikolwiek odruch współczucia.- Przeproś!Shannon z trudem łapała powietrze.Dławiła sięnienawiścią.Dopiero po dłuższej chwili wyrzuciłaz siebie te trudne słowa.Jednym tchem.- Przepraszam, że próbowałam cię zabić.Opuściła głowę, Malachi usłyszał jeszcze cichutkiszept.- I żałuję, że mi się to nie udało.Spojrzał szybko dookoła.Na szczęście wszystkowskazywało na to, że cichy komentarz Shannondoleciał tylko do jego uszu.Uśmiechnął się szeroko.- W porządku?99Nie chciał im dawać więcej czasu do namysłu.- Dzięki, chłopaki, za pomoc.Nie sądzę, żebymbez was dał radę sprawić się z tymi czerwononogimi.Bywajcie!Poprawił kapelusz na głowie, odwrócił się i chwyciwszy Shannon za rękę, ruszył przed siebie.Był terazplecami do nich.Odważył się na to.Przecież niestrzelą w plecy konfederatowi.Nawet bushwhackerzymają coś w rodzaju kodeksu etycznego.Zrobił kilkanaście kroków.- Slater!Zatrzymał się, pchnął Shannon, żeby dalej szła doprzodu.A sam się odwrócił.- Kapitanie! - zawołał Justin Waller, zbliżając sięniespiesznym krokiem.- Oni pozwalają panu zabraćtę kobietę.Ale ja nie.To wyzwanie do walki.I tej walki nie sposóbuniknąć.- Malachi! Nie! - krzyknęła Shannon, podbiegając do niego.Odepchnął ją, nie odwracając wzroku odJustina.- Rozumiem, że to rzecz tylko między nami.Szable czy pistolety?Justin uśmiechnął się łaskawie.- Co pan wyciągnie szybciej, kapi.- Nie dokończył.Słowa u więzły mu w gardle, oczy jakbynagle zapragnęły spojrzeć w głąb głowy.JustinWaller wolno osunął się na ziemię.Dziwnie cicho,dziwnie zręcznie.Jesse.To on poczęstował głowę Wallera kolbąswego spencera.100- Nie mam pojęcia, jak to by się skończyło,kapitanie - powiedział z uśmiechem.- Ale wiem, żepan cieszy się sławą znakomitego strzelca.Justin teżjest niezły.Któryś z was musiałby zginąć, a ja myślę,że Jankesi dość już na tłukli naszych i nie ma potrzeby, żebyśmy teraz zabijali się nawzajem.Każdy z naschce jak najprędzej wrócić do domu.Niech panzabiera ze sobą tę małą jędzę i wyjedzie stąd, jaknajdalej i jak najszybciej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]