[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyszedł przed dom, drżał cały i szczękał zębami.Wsiadł do samochodu, ale nie mógł zapanować nad rozdygotanym ciałem.„Shelley nie wie…” Podbiegł do niego pijany marynarz i z łapą na otwartym oknie samochodu zażądał pieniędzy.Włączył silnik i nacisnął pedał gazu.Opony zajęczały jak z bólu.Znalazł się nad rzeką, odrętwienie szybko ustępowało.Zatrzymał się na poboczu, chciał zwymiotować i nie mógł, choć mdłości nie ustępowały.Na rzece nieruchomo tkwiły barki, w cieniu tuliła się jakaś para, zamiauczał kot.Żółtawa łuna miasta zaćmiewała najniżej położone na firmamencie gwiazdy.Te z wyższych stref nieboskłonu mrugały jeszcze, jakby chciały delikatnie przypomnieć o sobie, zanim zgasną zupełnie.Howard bał się zamknąć oczy.Gdyby to zrobił, Macerda pokazałby mu, co się zdarzyło, dokładnie, krok po kroku.Słyszał go, czuł, wdychał jego zapach.Łyżkę do opon rzucił na fotel obok kierowcy.Po chwili z wielkim wysiłkiem wziął ją znów do ręki i włożył do torby z narzędziami.Potem, nie podjąwszy żadnej decyzji, pojechał dalej.Musiał się zastanowić, co teraz.Ostatecznie skierował się w stronę lotniska.Wspomnienie ohydy nie opuszczało go; był niezdolny do wyrzucenia jej z myśli.Po drodze nic szczególnego nie zwróciło jego uwagi, mógł więc podjąć powrotną podróż.Wyraźnie zapamiętał, że zgłosił się wtedy do agencji Auto — Super w hali lotniska.— Tak szybko, senhor Elliott? — przywitał go agent firmy sprawdzając dokumenty.Biurokratyczna czynność zwrotu kluczyków zdawała się trwać bez końca.Howard zauważył, że na kłykciach ma pozdzieraną skórę i szorstkość dłoni zemdliła go.Odchodząc przypomniał sobie jednak, że jest wolny, że usunął wszelkie ślady, i nikt teraz nie może go zdradzić.Mimo to wciąż drżał cały.Lot do Londynu miał dopiero rano, ale czarterowa caravelle Air France leciała za czterdzieści minut do Paryża.Mała grupa pasażerów siedziała i leżała na kanapkach w poczekalni odlotów międzynarodowych.Minął ich udając się do kontuaru Air France i spytał, czy są wolne miejsca na ten lot.— Pojedynczy, w jedną stronę? — spytała po szybkim sprawdzeniu brunetka za kontuarem.Potwierdził.— Bez bagażu?— Bez bagażu.Ścisnął w dłoni bilet z paszportem.Miał jeszcze tylko tyle czasu, by wychylić w barze dwie duże brandy.Alkohol chociaż na chwilę uspokoił go i złagodził wewnętrzny alarm.W samolocie siedział obok niego fotograf.Szczupły, we flanelowym garniturze, wściekły, bo ktoś go wyprzedził w realizacji zamówienia.Chciał o tym mówić.— Dopiero co człowiek oglądał czerwone żagle na Tagu, a za chwilę będzie miał przed oczyma stare Montmartre.Niech pan tylko powie, czy to nie powód do obłędu?Macerda był teraz tysiąckroć bardziej realny — błagał, jęczał, spływał krwią.Do Paryża doleciał razem z Howardem o trzeciej nad ranem, nie odstępując go pod kopułą głównej hali przylotów na lotnisku Orły.Przysłaniał wszystko, na co patrzył Howard, czekający na ranny lot do Londynu; chwytał go za ręce, gdy o siódmej samolot wystartował.Był obecny na Heathrow, wsiadł z nim do taksówki, a potem do metra w drodze do Hamstead; leżał w wannie, gdy Howard wszedł do mieszkania i wyczerpany rzucił się na łóżko.Nie było mowy o śnie.Palił jednego papierosa po drugim.Znowu trząsł się.Powinien posłużyć się rewolwerem lub choćby nożem, powinien wcześniej przemyśleć, jakim posłuży się narzędziem, i jakich sposobów użyje, ze wszystkimi szczegółami.Powinien niewątpliwie wykorzystać swoją inteligencję.Ale nie zrobił tego.Wystarczyła desperacja i brandy.— O Boże, Boże, Boże!Powtarzał sobie w nieskończoność, że był usprawiedliwiony, że Alex by to aprobował, ale się nie uspokoił.Nie mógł się pozbyć Macerdy.Tkwił w jego myślach, unosząc się na krwawej wodzie, chwytał go za kolana, gdy spadały na niego ciosy.Pomogłaby mu nienawiść, ale nienawiść teraz się nie pojawiała, zdominowana przez przerażenie i wstręt.Zadzwonił telefon — nie w Lizbonie, nie w tym koszmarnym pokoju Macerdy, ale tutaj, w Hamstead, i to właśnie teraz.Udając oszołomionego podniósł słuchawkę i ostrożnie wymówił swoje nazwisko.— Pan komandor?Koszmarne obrazy rozpierzchły się.— Zachorowałem — wyjaśnił pannie Chancellor.— Tak… nic poważnego.Coś z żołądkiem.Powinienem zatelefonować wczoraj… Doprawdy? Kiedy to było? Sądzę, że mocno spałem… Dwukrotnie? — nie miał na to odpowiedzi.— Proszę łaskawie powiedzieć kapitanowi Stareyowi, że spodziewam się powrotu do pracy jutro.Zapalił jeszcze jednego papierosa starając się nie rozkleić do końca.Zaimprowizowane kłamstwo nie było przekonujące, musi odzyskać spokój — zewnętrzny spokój, który pozwoli mu na przemyślenie wszystkiego.To jest sprawa zasadnicza.Nie może sobie pozwolić na zamęt myśli, bo to doprowadziłoby go do szaleństwa.Przecież wcale nie miało tak być — Macerda zabity, a i Alexa nie ma wśród żywych.Pierwszy jeszcze go terroryzuje, a drugi, być może, wykończy.Być może.Tylko być może.Garnerowi brakuje dowodu…Wiązka promieni słonecznych przesunęła się nieuchwytnie po ścianie.Godziny się zlewały i tak minął ranek.Zastanawiał się, ile czasu upłynie do znalezienia Macerdy.Przechodnie mogli zapamiętać dwa samochody: Shelleya i jego wypożyczoną simcę.Jednakże poza wyróżniającą się plakietką CD na roverze Shelleya nikt nie będzie w stanie przypomnieć sobie jakichś szczegółów.W końcu jednak Shelley musi się zgłosić dobrowolnie, nie ma wyboru.Poza tym będzie chciał się dowiedzieć od policji o przyczynie śmierci Macerdy.Oczywiście niewiele się dowie.Nie było nic niezwykłego w tym, że człowiek w typie Macerdy, żyjący blisko rynsztoka i z niego czerpiący zyski, zginął gwałtowną śmiercią.Pytania pozostaną i Shelley będzie pluł sobie w brodę, że handryczył się z Portugalczykiem o jeden raz za dużo.W żadnym jednak razie nie dostrzeże związku między tym, co się stało, a wyprawą Gillian do Londynu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •