[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie wolno ci go nienawidzić! Proszę!- Zależy ci na nim?- Pewno trochę go lubiłam.-To przez niego ona jest taka smutna - powiedział Aidan doojca.Obaj rzucali ukradkowe spojrzenia na spacerujące po skałachrodzeństwo, i obaj udawali, że tego nie robią.- Nie lubię go - stwierdził Aidan.- Powiedz mu, żeby dał jejspokój.156Adam był wzruszony troską syna o Rosie.Przeciągnął ręką pojego włosach.- Czasem się zdarza, że własna rodzina przysparza namzmartwień.Czasem zaś jest tak, że spotykamy kogoś i jest namsmutno, chociaż spotkanie wcale nie jest przykre.Rosie długo niewidziała się z Andym.Oboje nie wiedzą, kiedy znów się zobaczą.- Mam nadzieję, że on tu już nie wróci! - oświadczył Aidan.-Mam nadzieję, że zostanie w Anglii!- Nie martw się o Rosie, nic jej nie będzie - powiedział Adam.- Cieszę się, że znów jesteście przyjaciółmi, tato - powiedziałAidan poważnie.Adam poczuł, że się rumieni.Po raz pierwszy odniepamiętnych czasów.- Wiemy, że się pokłóciliście - oświadczył jego trzynastoletnisyn poważnie.- Jesteśmy dziećmi, ale nie jesteśmy głupi.Todobrze, że znów się przyjaznicie -uśmiechnął się szeroko.-Dobrze też ze względu na Julię.Złościliście się całe jej życie.Jeśli tak będzie zawsze, kiedy będzie się rodzić dziecko, to lepiej,żebyście już więcej nie mieli! - wykrzyczał mu na koniec.Odwrócił się i pobiegł nad wodę, gdzie pozostała trójka jużpluskała się w wodzie, wydając z siebie radosne okrzyki.Adam stał oniemiały.Nie przyszło mu do głowy, że dzieci byłytak bacznymi obserwatorami, tym bardziej, że w ich obecności ion i Roza zawsze starali się zachowywać poprawnie.A jednak dzieci ich przejrzały!Niech to licho! Mieli wspaniałe dzieci.Nagle poczuł wyrzuty sumienia.Całkowicie zasłużone,pomyślał.157Ale winę powinni podzielić między siebie.Byli dorosłymiludzmi i tak powinni się zachowywać.Jak dorośli ludzie.A oniudawali i myśleli, że wszystko jest dobrze.Nawet przez momentnie pomyśleli, że ranią własne dzieci, które przecież kochali.Teraz też grali.Udawali, że są odpowiedzialni.A tak naprawdę wcale się nie zmienili.Byli tak samoniefrasobliwi jak rok temu.Bo to, co teraz się działo, nie byłowcale prawdziwe.Wyobrazili to sobie i weszli w swoje role.Ona nazwała to snem.Udawali, że bal nadal trwa, bo gdyby muzyka ucichła,wszystko znów byłoby jak dawniej.Jak wtedy, zanim przebraniza Kopciuszka i jej księcia, wyruszyli na świąteczny bal.Zegar wybił dwunastą, Hart i brat Rozy pożegnali się i ruszyli zpowrotem do Auckland.Adam i Malcolm załatwili swoje sprawy, wszystko zostałoustalone, ilości drewna, transport.Hart obiecał poprosić zięcia,by przyjrzał się dokładniej planom Adama, związanym zpółwyspem Coromandel.Wszystko zostało dopięte na ostatniguzik.Roza i jej brat wykorzystywali każdą chwilę na rozmowy.Jużnie byli sobie obcy, no i wiedzieli, że wkrótce przyjdzie im siępożegnać.Muzyka niedługo ucichnie.Bal się skończy.Adam stał przy wejściu do kamiennego kręgu.Nie byłświadomy, że zaszedł tak daleko.Nie wiedział też, że ona jest tużobok niego.Zauważył ją dopiero, kiedy nagle odwróciła się wjego stronę, chwyciła go za ręce i wciągnęła do kręgu.158- Pens za twoje myśli.- Co się stanie, kiedy bal się skończy?-A musi? - spytała Roza, stając na palcach, by móc gopocałować.Adam pozwolił jej na to, ale pytanie nadal pozostało bezodpowiedzi.Rozdział 11Danny nadal leżał w swojej kryjówce.Czuł się bezpieczny.Wybrał to miejsce, bo wcześniej nie widział tu żadnychstrażników.Ani kiedy był tu poprzednio, ani teraz.Kilka godzinprzyglądał się osadzie z pewnej odległości, zdążył więc poznaćtrochę i jej mieszkańców, i ich obyczaje.Ludzie wydawalimu się sympatyczni, ale wiedział, że w sytuacji zagrożeniapotrafili się bronić.A to była zwykła osada, jedna z wielu, niewarowne pa, które spotykało się na nieco wyżej położonychterenach.Do pa nie miałby szansy podejść tak blisko.Był wczesny ranek.Wiedział, że powinien był odejśćwcześniej, kiedy mieszkańcy osady zajęci byli innymi sprawami.Zledził wzrokiem dwa duże kanu, które o świcie wypłynęły zosady.O tej porze roku roślinność była bujna, gałęzie drzewniemal dotykały wody i wojownicy szybko zniknęli mu z oczu.Danny wycofał się nieco głębiej w las i ukrył159w poszyciu paproci.Ziemia była wilgotna.Mógłby zapewnićsobie bardziej suche legowisko z liści paproci, ale zrezygnował ztego pomysłu.Ruch mógłby przyciągnąć uwagę mieszkańcówosady, poza tym nie chciał zostawiać śladów.Był na bosaka, takjak poprzednim razem, zamierzał zniknąć po cichu, przez nikogoniezauważony.Paprocie były różnej wysokości, małe, ale i znacznie większe,niemal wysokości rosłego mężczyzny.Spód liści był niemalbiały, lekko srebrzysty, jakby były połączeniem piupiu, którychliście były od spodu srebrzyste, i ponga, o białych spodach liści.Skulił się pod nimi na ziemi, pocieszając się, że im będziebrudniej szy, tym trudniej będzie go dostrzec.Doszedł downiosku, że jeśli uda mu się zasnąć, dzień szybciej mu minie.Apotem, wieczorem, może uda mu się zobaczyć ją jeszcze raz.Towszystko, czego pragnął.Jeszcze raz ją zobaczyć.Nigdy nie dowiedział się, co się stało.Było ich dwóch.Dwóch młodych wojowników.Mieli pilnowaćosady, sami.Nigdy dotąd nie powierzono im tak ważnegozadania.Byli z tego dumni, chociaż czuli też brzemięodpowiedzialności.Wiedzieli, że muszą być uważni, dać z siebiewszystko.Ze muszą się starać bardziej niż inni, bardziej do-świadczeni wojownicy.Dlatego zapuścili się głębiej w las niżzwykle.I nie zawrócili, kiedy zaczęło padać.Wiedzieli, że ulewaszybko minie.Postanowili schronić się pod liśćmi paproci.To nie był przypadek, że właśnie oni dwaj go znalezli, tegobiałego psa, pakeha.160Wypełniali tylko swój obowiązek.Nikomu obcemu nie wolno było zbliżyć się do osady.%7ładenpakeha nie miał prawa wyjść żywy z Waikoto.Nie mieli kogo spytać, co z nim zrobić.Zaczęli bić go po głowie swoimi tokien.Ich twarde ostrza zzielonego kamienia, osadzone na misternie rzezbionychtrzonkach, rozłupały głowę Danny'ego Connelly na dwie części.Nie zdążył się zorientować, co się stało.Siobhan domyśliła się, że musiało się wydarzyć cośniezwykłego.Z głównego placu osady dochodziły ją głośnerozmowy.Nie lubiła wychodzić z chaty, kiedy Jay'a nie było wpobliżu, jednak gwar przybierał na sile, więc postanowiła wyjść,dowiedzieć się, co się stało.Przed domem zebrań, whare hiu, ze-brał się tłum ludzi.Rozmawiali głośno.Siobhan podeszła bliżej ipo chwili znalazła się już na placu przed budynkiem, na marae.Przychodząc tu zawsze czuła się niepewnie.W tym miejscuobowiązywały ściśle określone zasady.Zawsze się bała, że oczymś zapomni i wybuchnie skandal.Bo przecież żona wodzapowinna się zachowywać tak, jak należy.Usłyszała głos ojca Jay'a.Kiedy Jay'a nie było, Witi chętnieprzejmował rządy w osadzie.Chociaż, kiedy jeszcze żył Tomika,starał się trzymać nieco z daleka.Witi te Tane pozostawał wcieniu swego brata blizniaka.Znał swoje miejsce w hierarchiiplemienia, dlatego też ustąpił miejsca Jay'owi.Nieraz zdarzałomu się ubliżyć Siobhan, ale ona zbytnio się tym nie przejmowała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]