[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozbójnicy znowu zaczęli strzelać.Na oślep.Trafiali przeważnie w swoich.Nie dbali o siebiewzajem.Byli zdesperowani, przerażeni, czuli zabobonny lęk.Jeszcze trochę i by się poddali.Ktomógł przewidzieć, że wśród Haliradczyków będzie demon, z którym można walczyć tylko bronią zesrebra?Ertana pierwsza zaśpiewała jakąś pieśń w języku Welchów, odchyliła się od skraju przepaści i zwielkim trudem wstała.Nie, nie dostaną jej, za nic na świecie.Ale odejdzie nie tak, jak początkowozamierzała.Nieznana siła poderwała Solwenów, Welchów, Segwanów.I poprowadziła naprzód, gdziemogła na nich czekać tylko śmierć.Ale w tym momencie poczuli, że są zwycięzcami.I kiedy natarlina rozbójników, mogli wszystko.Wtedy za skałami, tam gdzie polegli ludzie z Welimoru, rozdzierająco ozwał się róg.To byłsygnał do odwrotu, nie, nawet nie do odwrotu - do natychmiastowej ucieczki, rozpaczliwej ibeznadziejnej.I rozbójnicy nie zastanawiali się wcale.Nauczeni szybko atakować i równie szybkoodstępować, rzucili się do ucieczki ze zwinnością przestraszonych szczurów.Przeskakiwali nadkosztownym orężem walającym się pod ich nogami, przeskakiwali nad ciałami swych rannychtowarzyszy, którzy próbowali uciekających łapać za nogi.Róg oznajmił im, że mają ratować życie.A w podobnych watahach każdy troszczy się o siebie.Po kilku chwilach Haliradczycy zostali sami na podeście przy odciętym moście.Nie mogliuwierzyć, że są uratowani, i nie rozumieli, co spłoszyło napastników.Wilczarz leżał na kamieniach zalanych jego krwią i krwią innych.Nieruchomymi oczami patrzyłna słońce, ledwie widoczne zza żółtawych, smrodliwych mgieł.Strzały utkwiły w jego ciele, ale animiecza, ani noża nie wypuścił z rąk.Gacek zaniósł się rozpaczliwym szlochem, przytulając się dojego policzka. *Powód ucieczki rozbójników byt doskonale widoczny ze ścieżki, którą prowadzili knezinkęDobrosław i młody góral.Tutaj, na górze wcale nie czuło się odoru z podziemi.Chłodny wiatr,spływający ze szczytów, rozganiał śmierdzące opary.Snujące się mgły to zasłaniały, to odsłaniałypobojowisko.Knezinka patrzyła w tamtą stronę, starając się odszukać wzrokiem człowieka, doktórego wyrywało się jej serce.I zobaczyła go wreszcie.Wspięli się już dość wysoko, sylwetki ludziwydawały się maleńkie i jednakowe.Wilczarza knezinka rozpoznała od razu.Nie poruszał się,wokół niego stali ocalali Haliradczycy.Tak zbierają się ludzie nad zabitym.Albo zranionym takciężko, że lepiej go nie dotykać.Knezinka patrzyła i patrzyła, słaniała się na nogach i czuła, że umiera razem z nim.Nie miaładalej po co żyć.Dla kogo, po co, jeśli.- Pani! - zawołał Dobrosław.Knezinka z trudem i nie od razu oderwała spojrzenie od martwego, który leżał w dole zaPrzegrodą na czerwonych od krwi kamieniach.Wreszcie spojrzała w stronę, którą wskazywałDobrosław.Zza czarnej skały, bezlitośnie rozbijając końskimi kopytami rachityczne niewysokie trawy, pędzilijezdzcy.Dziesiątka za dziesiątką, w milczeniu, prężnie, niepowstrzymanie.Jak pokrywy górskichlodowców skrzyły się w słońcu pancerze i groty kopii gotowych do ataku.Pierwszy, mocnowysforowawszy się przed wszystkich, na złocistym wierzchowcu z Szo-Sitainu jechał wódz.Wyglądało na to, że ten, któremu choć trochę życie miłe, nie powinien stawać mu na drodze.Oto dlaczego tak rozpaczliwie róg wzywał rozbójników do odwrotu, oto dlaczego zbójecka braćw brzozowych maskach tak ochoczo brała nogi za pas.Ostatni jezdzcy kunsa Winitara jeszcze objeżdżali skałę, kiedy z przeciwnej strony, zzaZpiącego Węża, wyjechali witezie Promienia.Gnali przed sobą kilku konnych rozbójników.Część Welimorzan natychmiast oddzieliła się odpozostałych i tak samo wściekłym pędem ruszyła naprzeciw.Grabieżcy stracili rezon, zakręcili sięwokół własnej osi, nie wiedząc, w którą stronę rzucić się do ucieczki.Długie kopie Welimorzanzgodnie ustawiły się do nieznanego w Haliradzie uderzenia taranem.Jeszcze chwila i uderzyli.Było widać, jak padały konie, jak jezdzców wysadzało z siodeł, jak spadali na ziemię, wijąc się wbólach, przebici na wylot.Dopiero po chwili uszu doszedł głuchy odgłos starcia i straszne krzykiludzi, którzy zdążyli umrzeć, kiedy echo ich ostatnich przedśmiertnych jęków jeszcze odbijało sięod skał.Witezie Promienia nie szczędzili mieczy, dobijając tych, którzy zdołali uniknąć ostrza kopii.Pozostali Welimorzanie, z wodzem na czele, przegrupowali szyki i tak jak wprzódy w milczeniu,bez bojowych okrzyków i trąb, szerokim sierpem przypuścili atak na zbójców, którzy wyszli zzaskalnego zwaliska.Rozbójnicy zostali zmieceni - przy życiu nie ostał się ani pieszy, ani konny.Conajmniej połowa poległa już od pierwszego wściekłego uderzenia.Ledwie ucichł przerażającytrzask dwuwerszkowych ostrzy, kiedy w ruch poszły miecze.Welimorzanie coraz ściślej zamykalirozbójników w okrążeniu, niewątpliwie zamierzali zagonić ich nad urwisko i tam wytracić do nogi. Ludzie %7ładoby walczyli do ostatka, ale ich los został już przypieczętowany.Ci z Welimorzan, dlaktórych nie starczyło miejsca w pierwszych szeregach, zatrzymywali wyszkolone konie, stawali naich mocnych zadach, wyciągali z pokrowców łuki i strzelali ponad głowami towarzyszy.Rozbójnicyjeden po drugim spadali z siodeł, ci, którzy jeszcze żyli, ginęli stratowani przez rumaki.Młody przywódca niemal od razu odrzucił tarczę i bił się obiema rękami, rażąc wrogów.Bitwawokół niego była w dwójnasób bardziej zażarta niż gdzie indziej.Złocisty wierzchowiec biłkopytami i gryzł wściekle [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •