[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cofnął się z pewną odrazą - spać tu nie podobna.Przejdziesię raczej, a mo\e znajdzie jakąś szopę lub stertę siana, gdzie będzieprzynajmniej czysto i spokojnie.Noc była przecudna, księ\yc w pełni płynąłspokojnie po szafirowym niebie.Zaczął się wałęsać ulicami bez celu, pogrą\ony wprzykrych rozmyślaniach nad ranną sceną i \ałując głęboko, \e się zgodził napropozycję Domenichina urządzenia schadzki w Brisighelli.Gdyby od razu uznał tęmiejscowość za zbyt niebezpieczną, byliby wybrali inne miejsce, a jego ikardynała ominęłaby ta okropna a zarazem śmieszna farsa.Jak ojciec się zmienił!A jednak głos jego pozostał niezmieniony; brzmiał tak samo jak w owych dawnychdniach, gdy zwykł był mówić: carino.Na rogu ulicy błysła latarka stró\anocnego, więc Szerszeń skręcił w wąską uliczkę poprzeczną.Uszedłszy kilka są\niujrzał się na placu katedralnym, tu\ obok lewego skrzydła pałacu biskupiego.Plac zalany był poświatą księ\yca i nie było na nim \ywej duszy; jednak\e bocznedrzwi wiodące do katedry stały otwarte.Widocznie zakrystian zapomniał jezamknąć.Przecie\ o tak póznej porze nocnej nikogo nie ma w katedrze.Gdyby takwszedł i przespał się na jednej z ław zamiast w dusznej stodole; rano wymkniesię przed przyjściem zakrystiana, a je\eli go nawet kto zobaczy, to niechybniepomyśli; \e szalony Diego odmawiał pacierze w jakimś kącie kaplicy i niezauwa\ył, gdy zamykano katedrę.Chwilę nasłuchiwał przy drzwiach, po czym wszedłswym lekkim bezszelestnym krokiem, który pozostał mu z dawnych czasów mimokalectwa.Zwiatło księ\yca, wpływając przez okna, szerokimi smugami zalewałomarmurową posadzkę.Zwłaszcza wielki ołtarz był oświetlony tak jasno, \e widaćbyło najdrobniejszy szczegół jak we dnie.U stopni klęczał kardynał Montanelli zodkrytą głową i splecionymi rękoma, Szerszeń cofnął się w głąb nawy.Wymknąćsię, zanim Montanelli go dostrze\e? Niewątpliwie, to byłoby najrozsądniejsze, amo\e i najmniej okrutne.A jednak co mu szkodzi podejść jeszcze trochę.razjeszcze ujrzeć twarz ojca, teraz, gdy tłum się rozszedł i nie ma ju\ potrzebypodtrzymywać ohydnej komedii jak rano? Mo\e to ostatnia sposobność.a ojciecnie musi go przecie\ widzieć.Podejdzie cichutko, na palcach i spojrzy.jedenjedyny raz.A potem wróci do swej pracy.Skradając się w cieniu filarów zbli\yłsię na palcach do bariery i przystanął u bocznego wejścia, tu\ koło ołtarza.Cień padający od tronu był dość gęsty, by go ukryć; wsunął się więc w najgłębszymrok i czekał z zapartym oddechem.- Biedny mój chłopiec! O Bo\e! Mój biednychłopiec! W urywanym tym szepcie drgała rozpacz tak bezgraniczna, \e mimo woliSzerszeń zadr\ał.Potem cię\kie,.głębokie, suche łkanie wydobyło się z piersikardynała.Szerszeń widział," jak załamywał ręce.Nie sądził, \e będzie takcię\ko.Jak często mówił sobie z gorzkim przeświadczeniem: ,Nie potrzebujesz siętrapić, ta rana dawno się zablizniła".A oto po tylu latach widzi ją odsłoniętąi krwawiącą dotychczas.Jak łatwo byłoby ją uleczyć nareszcie! Wystarczy tylkowyciągnąć rękę.postąpić o jeden krok i rzec: ,Ojcze, to ja." A tak\e Gemmaz tym pasmem siwych włosów.Och, gdyby\ mógł wybaczyć! Gdyby\ mógł wyrwać zpamięci przeszłość, która wryła się tak głęboko: Malajczyka, plantacje cukru,występy w cyrku! śadne cierpienie nie mo\e się mierzyć z tą okropną rozterką -chcieć wybaczyć, tęsknić do mo\ności wybaczenia i wiedzieć, \e to daremne, \enie zdoła, nie potrafi wybaczyć.Montanelli wstał nareszcie, prze\egnał się iodwrócił od ołtarza.Szerszeń bardziej jeszcze cofnął się w cień, by go nie dostrze\ono, by nie zdradziło go gwałtowne bicie serca; po czym odetchnąłgłęboko, z uczuciem ulgi.Montanelli przeszedł obok niego tak blisko, \efioletowa jego szata musnęła mu twarz.przeszedł i nie dostrzegł go.Niedostrzegł go.Och, có\ uczynił? Zapewne to ostatnia sposobność.ostatniaokazja, a on ją zmarnował.Zerwał się i postąpił ku światłu.- Ojcze! Dzwiękwłasnego głosu, rozlegającego się i zamieraJącego wzdłu\ łuków sklepienia,przejął go upiorną trwogą.Na powrót cofnął się w cień.Montanelli stał obokkolumny, nieruchomy, nasłuchując, z nadmiernie rozszerzonymi oczyma, w którychwidniał śmiertelny lęk.Szerszeń nie wiedział, jak długo trwało to milczenie,mo\e jedną minutę, mo\e wieczność całą.Nagły wstrząs przywrócił mu przytomność.Montanelli począł się słaniać, jakby miał upaść, usta jego poruszyły siębezdzwięcznie.- Arturze! - wydobył się na koniec słaby szept.- Och, wodygłębokie.Szerszeń zbli\ył się doń.- Wasza eminencja wybaczy! Myślałem, \e toktóryś z księ\y.- Ach, pielgrzym? - Montanelli w jednej chwili odzyskał panowanie nad sobą, choćniespokojne migotanie szafiru na palcu zdradzało, jak bardzo dr\y mu ręka.- Czyci czegoś potrzeba, przyjacielu? Pózno jest, a katedra w nocy zamknięta.-Błagam waszą eminencję o wybaczenie, jeśli zawiniłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •