[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Przeczołgaj się pod nimi, kochasiu.I bardzo uważaj, bo jeśli choć trącisz któryś ztych drutów, połowa gruzu i złomu tego miasta zwali ci się na główkę.Na moją też, chociażto pewnie zbytnio cię nie martwi, no nie? Ruszaj!Jake zdjął plecak, położył go na ziemi i przepchnął.Przeciskając się pod mocnonapiętymi drutami, odkrył, że mimo wszystko chce jeszcze trochę pożyć. Te druty pewnieutrzymują dwie starannie rozmieszczone podpórki - pomyślał. Jeśli któryś z nich pęknie.zprochu powstałeś i w proch się obrócisz. Otarł się plecami o jeden z drutów i gdzieś w górzerozległ się głośny trzask.- Uważaj, koleś! - prawie jęknął Gasher.- Ostrożnie!Pracując łokciami i stopami, Jake się przeciskał.Zmierdzące, zlepione potem włosyznowu opadły mu na oczy, ale nie śmiał ich odgarnąć.- Przeszedłeś - mruknął w końcu Gasher i wprawnie prześlizgnął się pod drutami.Wstał i chwycił plecak Jake a, zanim chłopiec zdążył zarzucić go na plecy.- Co tam masz, koleś? - zapytał, rozpinając paski i zaglądając do środka.- Masz tujakiś prezent dla starego kumpla? Bo Gasherman uwielbia prezenty, tak jest!- Nie ma tam nic prócz.Gasher błyskawicznie uderzył Jake a w twarz, aż głowa chłopca odskoczyła do tyłu, az nosa znów trysnęła fontanna krwi.- Za co? - krzyknął Jake, obolały i wściekły.- Za mówienie tego, co widzę na własne gówniane gały! - wrzasnął Gasher i cisnąłplecak na bok.Wyszczerzył resztki zębów w groznym, okropnym grymasie.- I za to, że omało nie zwaliłeś na nas tego całego gówna! - Zamilkł, a potem dodał trochę spokojniej: - Idlatego, że miałem na to ochotę, przyznaję.Twoja głupia gęba aż się prosi, żeby jąpoliczkować.- Uśmiechnął się jeszcze szerzej, odsłaniając ropiejące i białe dziąsła.Jakechętnie obyłby się bez tego widoku.- Jeśli twój grozny przyjaciel dotrze za nami aż tutaj,czeka go mała niespodzianka, kiedy wpadnie na te druty, no nie? - Gasher zaśmiał się,spoglądając w górę.- O ile pamiętam, gdzieś tam jest nawet miejski autobus.Z oczu Jake a popłynęły łzy znużenia i rozpaczy, żłobiące wąskie bruzdy napokrytych brudem policzkach.Gasher podniósł rękę.- Ruszaj się, koleś, zanim sam się rozpłaczę.bo twój stary kumpel jest bardzosentymentalny i kiedy wpadnie w taki żałobny nastrój, odzyskuje dobry humor dopierowtedy, kiedy da komuś po gębie.Ruszaj!Pobiegli.Gasher pozornie na chybił trafił wybierał kolejne odgałęzienia ścieżkiwiodącej w głąb tego cuchnącego labiryntu, poganiając chłopca szturchnięciami.W pewnejchwili znów usłyszeli bicie bębnów.Wydawało się dochodzić zewsząd i znikąd.Dla Jake abyła to ostatnia kropla dopełniająca czarę goryczy.Stracił wszelką nadzieję i przestał myśleć,pogrążając się w tym koszmarze.* * *Roland przystanął przed barykadą, która przegradzała całą szerokość i wysokośćulicy.W przeciwieństwie do Jake a nie spodziewał się za nią otwartej przestrzeni.Budynki nawschód od tego miejsca stanowią zapewne strzeżone wysepki pośród tego morza śmieci,gruzu i złomu.I był przekonany, że są zabezpieczone licznymi pułapkami.Część śmieciniewątpliwie leżała tam, gdzie upadła pięćset, siedemset lub tysiąc lat temu, ale zdaniemRolanda większość została przyniesiona tutaj przez Siwych.Tak więc wschodnia część Ludubyła fortecą Siwych i rewolwerowiec stał teraz pod jej murami.Wolnym krokiem ruszył do przodu i ujrzał wylot alejki, na pół ukryty za poszarpanymblokiem betonu.W pyle dostrzegł ślady stóp - dużych i małych.Wyprostował się, spojrzałjeszcze raz i znów się pochylił.Oprócz śladów butów dostrzegł trop jakiegoś małegozwierzęcia.- Ej? - zawołał łagodnie.Przez chwilę panowała cisza, a potem z cienia doleciało ciche warknięcie.Rolandwszedł w zaułek i ujrzał ślepka w złocistych obwódkach, zerkające na niego zza narożnika.Podbiegł do bumblera.Ej, który lubił przebywać tylko w pobliżu Jake a, cofnął się o krok, alenie uciekł, choć niespokojnie spoglądał na rewolwerowca.- Chcesz mi pomóc? - zapytał Roland.W jego sercu wciąż wzbierał zimny gniew,którego nie miał jak rozładować; nie był to odpowiedni moment na kierowanie się emocjami.Przyjdzie na to czas, ale teraz nie mógł sobie na nic takiego pozwolić.- Pomożesz mi znalezćJake a?- Ejka! - warknął Ej, wciąż niespokojnie spoglądając na Rolanda.- No, dobrze.Szukaj go.Ej natychmiast odwrócił się i pobiegł szybko uliczką, z nosem przy ziemi.Rolandposzedł za nim, tylko od czasu do czasu zerkając na bumblera.Przeważnie nie odrywał oczuod trotuaru, wypatrując jakiegoś znaku.* * *- Jezu - powiedział Eddie.- Co to za ludzie?Przeszli kilka przecznic ulicą, która rozpoczynała się zaraz za mostem, zobaczyliwielką barykadę (gdzie niecałą minutę wcześniej Roland znikł w częściowo ukrytymprzejściu) i skręcili na północ, w śródmiejską arterię przypominającą Eddiemu Piątą Aleję.Nie odważył się powiedzieć o tym Susannah.Był zbyt rozczarowany tym śmierdzącym,zaśmieconym, zrujnowanym miastem, aby wypowiadać jakieś krzepiące sądy. Piąta Aleja doprowadziła ich do placu otoczonego wielkimi białymi gmachami,przypominającymi Eddiemu Rzym z filmów o gladiatorach, filmów, które jako dzieciakoglądał w telewizji.Emanowały surowym pięknem i przeważnie były w niezłym stanie.Domyślał się, że to gmachy użyteczności publicznej - galerie, biblioteki, może muzea.Jeden znich, zwieńczony wielką kopułą, popękaną niczym granitowe jajko, mógł być obserwatorium,chociaż Eddie czytał gdzieś, że astronomowie lubili pracować daleko od wielkich miast,ponieważ elektryczne oświetlenie utrudniało im obserwacje gwiazd.Między tymi imponującymi budowlami znajdowało się sporo otwartej przestrzeni ichociaż niegdyś rosnącą tam trawę oraz kwiaty zadusiły gęste krzaki i zarośla, ten teren wciążmiał pewien urok i Eddie zastanawiał się, czy było to kiedyś centrum kulturalne Ludu.Oczywiście te czasy dawno minęły.Eddie wątpił, by Gasher lub jego kumple interesowali siębaletem lub muzyką kameralną.Wraz z Susannah znalezli się przed głównym skrzyżowaniem, gdzie jeszcze czteryszerokie ulice odchodziły od ronda, niczym szprychy.Piastą tego koła był spory brukowanyplac.Otaczały go głośniki na czterdziestostopowych stalowych słupach.Na środku stałpiedestał z resztkami jakiegoś posągu.Ogromny mosiężny rumak, zzieleniały od śniedzi,unosił przednie nogi w powietrze.Dosiadający go niegdyś wojownik leżał opodal naskorodowanym boku, trzymając w jednej ręce coś podobnego do pistoletu maszynowego, a wdrugiej miecz.Nogi miał wygięte, tak jak wtedy, gdy siedział na rumaku, lecz jego obutestopy pozostały przyspawane do boków wierzchowca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]