[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie jest stąd, przynajmniej nie spotkałem go od tamtego czasu.Nie podobało mi się, że pytał o mnie ktoś w garniturze.W moim mniemaniuten człowiek od razu był podejrzany, ale przynajmniej nie był Anglikiem, a tooznaczało, że nie mógł to być Garrard. Czy powiedział, że mnie szuka? Nie. Twoja pomoc jest wręcz nieoceniona, Ulf. Staram się jak mogę. Uśmiechnął się do mnie łaskawie. To mój życiowycel: pomagać ludziom.Ale ten mężczyzna powiedział coś bardzo, moim zdaniem,godnego uwagi. Co takiego? %7łe jesteś angielskim księciem.Prawdziwym arystokratą.Prychnąłem w kufel z piwem. O rany, daj spokój, Ulf.Na miłość boską! Od jak dawna mnie znasz? Pierwszy raz spotkaliśmy się na Markizach, pamiętam to.No to w takim ra-zie będzie już trzy lata. Naprawdę myślisz, że jakiś książę pływałby jako żeglarz-gołodupiec?125 Przyznaję, że to mnie zaskoczyło. To nieprawda.Więc nie rozpowiadaj ludziom, że tak jest.Mój ojciec hodo-wał szczury laboratoryjne, a matka pracowała w biurze matrymonialnym, dopókinie puściła się z jednym z klientów.Ulf wciąż miał wątpliwości. Skoro tak mówisz, Johnny. Naprawdę tak jest. W takim razie muszę ci uwierzyć. Ayknął lemoniady. A jeśli ten pomy-lony facet znowu się pojawi, to co mam mu powiedzieć? %7łeby spieprzał stąd w podskokach, to oczywiste. Często dochodzę do wniosku odezwał się monotonnie że my w Szwecjinie mamy tak nieprzyzwoitego języka, jak wy, Anglicy.Biedna, cholerna Szwecja, pomyślałem. Nie widziałeś mnie, Ulf wyłożyłem mu kawę na ławę. Rozumiesz? Nieistnieję, zniknąłem. Rozumiem, Johnny.Możesz mi zaufać.Nie obchodziło mnie, kto mnie szukał.Chciałem wreszcie zostać sam.Albo prawie sam.Przez kilka dni kręciłem się w Horcie, próbując zaobserwo-wać jakąś prawidłowość w pogodzie na Atlantyku i z nadzieją, że jakaś dziewczy-na zaproponuje swoją kandydaturę na członka załogi Słonecznika.To opóznieniepozwoliło Ulfowi wprosić się na mój jacht.Poinformował mnie, że mam niewła-ściwy odpływ wody z kokpitu, krzywy pokład na dziobie, a cały jacht nie ma wi-goru.Poradził mi też, by zastąpić aluminiowy stelaż dla kliwra prętami z włóknawęglowego, a kiedy zapytałem go, skąd mam u diabła wziąć włókno węglowe nazagubionych wyspach pośrodku cholernego Atlantyku, poradził mi, bym kupiłdrewniane.Właściwie to był niezły pomysł.Właśnie tak było z Ulfem: zwyklemiał rację, ale większość ludzi z przekory postępowała dokładnie wbrew jegoradom.Poradził mi, bym rzucił palenie, więc dmuchałem w niego dymem z fajki,dopóki sobie nie poszedł.Tego wieczoru poznałem pewną młodą Dunkę, którą niemal przekonałem, by126uciekła z jachtu przyjaciół i przepłynęła Atlantyk ze mną, ale rano przemyślaławszystko jeszcze raz i odjechała na północ, do matki.Zacząłem się zastanawiać nasamotnym rejsem.Sezon był niezbyt odpowiedni na przepłynięcie Atlantyku, amapy pogody służyły niewielką pomocą.Postanowiłem więc płynąć na południe,daleko na południe.Przypomniałem sobie, jak Joshua Slocum wyruszył, by opły-nąć świat z zachodu na wschód, ale kiedy przy afrykańskim brzegu zaczęli gościgać piraci, nagle zmienił decyzję i postanowił płynąć ze wschodu na zachód.Jeśli takie zmienne decyzje były dobre dla Joshui i jego Spraya , będą także dobredla Johnny ego i Słonecznika.Wyciągnąłem mapy mórz południowych.Naafrykańskim wybrzeżu była rzeka, gdzie poznałem kiedyś przyjaciół.Tam mogłemrównież uzupełnić zapasy.Mimo mrocznych prognoz Ulfa, Słonecznik był wświetnej formie i gotowy do drogi.Zatem następnego ranka kupiłem wino, ser, świeże owoce i warzywa.Posta-nowiłem wypłynąć wraz z nadejściem nocy.W południe skończyłem uzupełnianiezapasów, wysłałem pocztówkę do Georginy i siostry Felicity, po czym zszedłemdo kabiny, by się przespać.Było gorąco, a w powietrzu unosił się jeszcze zapachlakieru do drewna.Co gorsza, dochodził do tego zapach kwasu bornego w proszku,który rozsypałem w dużych ilościach, jako śmiertelny poczęstunek dla azorskichkaraluchów.Nie miałem na sobie nic poza wyblakłymi krótkimi spodenkami zdżinsu, ale i tak ociekałem potem.Zamknąłem wejście do kabiny, by stworzyćpółmrok, który miał sprzyjać spaniu.Jednak zamiast spać, wierciłem się na koi.Słuchałem plusku wody uderzającej o stalowy kadłub i próbowałem potraktowaćto jako kołysankę.Już udało mi się trochę zdrzemnąć, kiedy usłyszałem, że po kładce ktoś wcho-dzi na pokład Słonecznika.Zakląłem.Może mam szczęście i to tylko jakiś że-glarz, który chce zacumować w pobliżu.Usłyszałem jednak kroki w kierunkukokpitu, a potem delikatne pukanie do kabiny. To ty, Ulf? krzyknąłem. Spadaj. Panie Rossendale? To był głos kobiety.Zsunąłem się z koi i otworzyłem kabinę.Nagły zalew światła oślepił mnie,więc przymknąłem oczy.Byłem tak zaskoczony, że na początku pomyślałem, iżśnię i mam jakieś omamy.127 Wielki Boże na niebiosach pozdrowiłem mego gościa. Dzień dobry. To była Jennifer Pallavicini. Witam. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.Ona najwyrazniej także nie,ponieważ opuściła ją zwykła pewność siebie.Czuła się bardzo nieswojo, być możedlatego, że nie była w klimatyzowanej galerii sztuki, a jedynie na maleńkiej wy-sepce, na obskurnym jachcie, z mężczyzną, którego niedawno pomówiła o kra-dzież.Wyglądała na dość chłodną, mimo upiornego upału.Miała na sobie białąbluzkę i jasne, markowe dżinsy, ale w jej oczach czaiła się nieśmiałość, która niepasowała do tej niezwykle zdolnej dziewczyny.Oparłem się o wejście do kabiny. Zastanawiałem się rzekłem bez związku skąd u Angielki nazwiskoPallavicini? To proste, mój ojciec był Włochem.Matka jest Angielką. Był? Ojciec zmarł dziesięć lat temu.Powiedziała to niemal agresywnie, jakby wyzywając mnie, bym znalazł wła-ściwą odpowiedz.Wymamrotałem jakieś zwyczajowe kondolencje, po czym otwo-rzyłem kabinę do końca i zaprosiłem Jennifer do środka. Mogę zaproponować pani kawę zaofiarowałem się gościnnie. Kiepskieazorskie wino, irlandzką whisky, piwo, sok pomarańczowy albo kawę rozpusz-czalną. Nie przyjechałam tu w gości, panie Rossendale. W tej wypowiedzi po-brzmiewał już cień jej dawnej wyniosłości. Tylko niech pani mi potem nie mówi, że chce się pani pić, do cholery.Wlałem sobie do kubka trochę azorskiego cienkusza, zabrałem kubek i butelkę dokokpitu i usiadłem.Jennifer Pallavicini wciąż stała. Przysłał mnie sir Leon powiedziała, jakby chciała do końca wyjaśnić po-wód swojej obecności. A ja myślałem, że nie mogła się pani oprzeć memu urokowi.A może przyje-chała pani mnie przeprosić? Ujrzałem na jej twarzy urażoną dumę. Na miłośćboską, dziewczyno, siadaj i pij.Przecież cię nie otruję
[ Pobierz całość w formacie PDF ]