[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potrawy- dowodził - są lepsze niż w wielu prywatnych domach, gdyż lokale mają dobrych kucharzy i odpowiednie urządzenia.Jedyne, co im można zarzucić - to brak czystości, a i na to jest rada: trzeba urządzać, wzorem zagranicy, tzw.grill-roomy ze szklanymi ścianami, przez które widać kucharzy i pomywaczki.Na brak czystości narzekano zresztą powszechnie.W tymże roku Prus pisał w tygodniowej kronice: „Brudne są nasze kuchnie i sypialnie, bawialnie i restauracje, a nawet.łazienki".Dwadzieścia parę lat wcześniej odnotował, iż „widział na własne oczy, że pijący piwo znajduje na dnie flaszki warstwę much, grubą na średni palec".Na wywodach doktora Polaka używali sobie felietoniści, którym przypominały się sławne „sosy generalne", siekane kotlety, bigosy i inne„przeglądy tygodnia".Warszawa natomiast bawiła się w jednym z teatrzyków perypetiami niedobranego francuskiego małżeństwa, które po dwóch tygodniach miało się spotkać u adwokata w celu sfinalizowania separacji.Pani spędziła ten czas u matki, pan zaś jadał codziennie w innej restauracji, bo nigdzie nie dało się znaleźć potraw, które mógłby spożyć bez wstrętu i obawy, nie mówiąc już144t0 ruinie kieszeni.Wreszcie załamał się i popędził z kwiatami do teściowej, by pojednać się z małżonką.Z owej puenty komedii Wiktor Gomulicki wyciągał dwa przewrotne wnioski, trafne - jak twierdził - i dla Warszawy: pierwszy - że restauracje są sprzymierzeńcami małżeństwa, bo nawracają zbuntowanych mężów na drogę cnoty1 obowiązku, oraz drugi - że są jego wrogami, bo przyczyniają się do przedwczesnego wygubienia mężowskiego narybku.Za najbliższą prawdy - gdyż potwierdzoną wypowiedziami licznych felietonistów - uznać można tę opinię Gomulickiego: „Smacznie i zdrowo mogą jadać tylko bardzo zamożni, których stać na wykwalifikowanego kucharza; ci, którym gotuje żona, zupełnie ubodzy.Nous autres, mieszczący się pośrodku, skazani jesteśmy na ciężki, szpitalny żywot i śmierć przedwczesną"5.Pisząc o „zupełnie ubogich", Gomulicki wcale nie przesadzał: jadali oni na ogół mało, rzadko do syta, ale ich pożywienie było proste i smaczne.Wpierwszej połowie XIX w.instytucje dobroczynne dożywiały kilka tysięcy ubogich tzw.zupą rumfordzką, dość pożywnym i podobno nawet smacznym wywarem z tłuczonych kości, jarzyn i innych dodatków, w drugiej zaś połowie wieku - funkcjonowały „tanie kuchnie" z tzw.trąbizupką (trąbką zwoływano głodnych do przewoźnego kotła).Owe„tanie kuchnie" firmowała dobroczynność, gdyż nie stało chętnych, by zająć się nimi w sposób „handlowy", chociaż pierwowzorem było dla nich podobno „przedsiębiorstwo" na targu Janasza, któremu opłacało się sprzedawać grochówkę i kapuśniak po 3 kop.za porcję.Oberpolicmajster Klejgels skosztował tej zupy, wizytując targowisko, i chłopa, który przy pomocy kilku bab prowadził ową garkuchnię na świeżym powietrzu, powołał na kierownika pierwszej „taniej kuchni".Rzecz się jednak szerzej nie przyjęła, chociaż Prus i inni publicyści widzieli w „tanich kuchniach"receptę na uzdrowienie warszawskiej gastronomii i walczyli o nie, dowodząc z ołówkiem w ręku, że może być smacznie i zdrowo, a jednocześnie tanio.Ołówek ten jednak wypisywał zbyt małe liczby po stronie dochodów, by zainteresowało to „handlowe głowy".Narzekanie na złą jakość produktów żywnościowych fałszowanych przez handlarzy, szczególnie Żydów, było żelaznym tematem kronikarzy, pisujących felietony w warszawskich gazetach.„Większość naszych jadalni powinna by nazwę swą wywodzić nie odjadło, lecz od jadu" - zrzędził kronikarz „Tygodnika Ilustrowanego" na początku lat dziewięćdziesiątych.„Z trwogą najwyższą bierze się 145do ust każdy kęs jedzenia, każdy łyk napoju" - pisano w kronice tego samego czasopisma parę lat później.Fałszowano - stwierdzano tam wówczas - nawet i „sielskie produkta".Gdy poddano analizie „naturalne soki owocowe" - okazało się, że „w malinach wcale nie ma malin, że soki porzeczkowe nie widziały nigdy porzeczek, a w sokach wiśniowych -wiśniowym był tylko kolor"6.Już w 1832 r.przestrzegano przed fałszowaniem różnymi sposobami masła przez wiejskie kobiety.Kilkanaście lat później donoszono 0 nieuczciwych praktykach przekupek, polegających na „nadymaniu ustami drobiu dla zmylenia kupujących".Handlarze wciskali klientom niedojrzałe owoce, które długo sprzedawano wyłącznie na targowych straganach.Z kolei pomarańcze, zazwyczaj nadgniłe, bo nabywane hurtowo, przekupnie sprzedawali następnie „z ręki" - na sztuki, ze znacznym zyskiem.Pierwszy sklep „z fruktami" - owocarnię, otwarto w Warszawie dopiero w 1846 r.na Krakowskim Przedmieściu, ale i potem w warzywa, owoce i inne produkty żywnościowe warszawiacy zaopatrywali się głównie z furek wieśniaków, przybywających do miasta wczesnym świtem przez wszystkie rogatki.„Owoców są u nas tylko dwa gatunki: niedojrzałe i przejrzałe" - zżymał się dziennikarz.Prasa używała też sobie na innych produktach: „Śmietanka to woda zafarbowana na biało; stąd nabiałem jest zwana, nie wiadomo, czy to śmietanka, czy serwatka".Fałszerstwa nawarstwiały się piętrowo, niekiedy bowiem podrabiano i środki zastępcze.Żółtość ciasta osiągano początkowo tylko przez dodawanie jaj, potem zaczęto stosować w tym celu szafran, a w latach dziewięćdziesiątych szafran zastępowano już suszonymi, a następnie sproszkowanymi żółtymi kwiatami.W 1893 r.prasa donosiła, że na ul.Smoczej wpadło w ręce policji całe towarzystwo „chemików"przerabiających nagietki na szafran.„Kiedy nieprawości przekupniów sięgały pod kolumnę Zygmunta 1 kominy pięciopiętrowych kamienic, zbudowano w Rynku Starego Miasta wagi urzędowe, przy pomocy których każdy interesant może zmierzyć doniosłość swoich krzywd i wielkość należnej mu z prawa satysfakcji" - notował młody Prus, debiutujący wtedy jako kronikarz codzienności miasta w „Kolcach" [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •