[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moje najniższe, proszę się kłaniać papci i mamci, i szlus.Bolało mnie zpoczątku.Ale myślę sobie: niedoczekanie twoje, żebym ja, Bolek Kledziński, dla jakiegoś tam babska,głowę sobie suszył.Tfu!.Ty wiesz, jak to, za czym my, mężczyzni, przepadamy, wygląda! Ja raz,pijany, jak popatrzyłem, to zwymiotowałem.Pluń, mówię ci.Roman zdumiony patrzył mu w twarz.Tak dziwnie rozbiegały się forma, treść i ton mowy.Wreszciepowiedział: Straszne głupstwa mówisz.Jak ty możesz się tak wyrażać! Przecież na to nie ma żadnej rady.A tymi takie rzeczy.Bolek wziął go za rękę.Zdawało mu się, że niechcąco zrobił krzywdę koledze i nie wiedział, jak tonaprawić. Wybacz, Romku.Nie chciałem ci dokuczyć.A mówiłem tak, po prostu dla sportu.Ja przecieżmatkę miałem i bardzo ją lubiłem.I Baśkę mam  też lubię.Więc tak nie myślałem.A o tamtejpannie mówiłem, żeby ciebie rozruszać.Ale się nie udało.Koledzy poszli do wąwozu.Napili się ze strumyka zimnej wody, zapalili papierosa i potem ruszyli wdalszą drogę.Kledziński szedł pierwszy.Roman zamyślony brnął za nim, prawie nie zwracając uwagina teren.Postanowili zrobić dniówkę w lesie, przespać się, a wieczorem iść do Mińska.Miejsce było dogodne.Wieś daleko.Na polach pusto.Po lasach nikt się nie włóczył.Rozpaliliognisko u stóp starego dębu.W razie niepogody mógł osłonić ich od deszczu.Kledziński powiedział, że pójdzie szukać kartofli w polu.Nie było go długo, a gdy wrócił, przyniósł wpole płaszcza sporo ziemniaków i jeden duży burak. Obiad w naturze  żartował. Po sowiecku: burakiem w zęby, solą w oczy, wodą na łeb, apolanem po kuprze! Daleko chodziłeś? ,  Aż pod wieś.Koledzy upiekli kartofle.Zaspokoili trochę głód.Zimny wiatr hulał po lesie.O godzinie dziesiątejRoman położył się spać, a Kledziński został na czatach.Postanowili spać kolejno, po dwie godziny.Czwartą zmianę  od 3 do 5  miał Roman.Wyczyścił ubranie i broń.Wymył w pobliskiej kałużytwarz i ręce.Potem znów usiadł przy słabo tlącym się ognisku.Było mu bardzo smutno.Pogoda też nastrajała ponuro.Brudne, szare chmury pędziły po niebie.Wiatrzrywał z drzew mokre liście i zapamiętale gnał je w dal.Tęsknota sączyła się z nieba na ziemię.Roman wyjął z kieszeni proszek kokainy.Rozwinął go.Potem oderwał munsztuk od papierosa iwstawiając go głęboko w nozdrza (aby nie marnować kokainy) zażył wysypany na dłoń proszek.Pochwili przyjemny chłodek ogarnął górną część nosa, a w gardle poczuł gorzkawo-słodki, trudny dookreślenia smak.Kilka razy wciągnął głęboko powietrze i świat się zmienił.Było mu lekko253 i wesoło.Myśli barwnymi kaskadami szumiały w mózgu.Czasami jak race wykwitały dziwnespostrzeżenia i wnioski.Wtedy na ustach zjawiał mu się uśmiech.Zmrużone oczy widziały dokołasamo piękno.Każda drobnostka nabierała barw i znaczenia.Każda kwestia była prosta i łatwa dorozwiązania.A życie takie miłe, beztroskie.Wiatr wcale nie jest martwy.Jak artystycznie modeluje obłoki.I co za tony barw.A skąd kapią tebłyski?.Cudownie.To chińskie parawany.O, słońce uderzyło promieniami w lukę nieba.Wyrzuciło flagę komandorską.Plateruje chmury na różowo.A te błyski.Przecież kapią.Jakierozrzutne.Nabab przecudowny.Ty śpisz, Bolku.Wiem, co ci się śni.Twa wieś syberyjska wszmaragd łąk oprawna.Jesteś jak dziecko.I po co pięści zaciskasz?.Ale wszystko będzie dobrze.Przekonasz się.A Morozów pojedzie do Moskwy.I ja pojadę.Rozkaz 33 będzie mój.I wieleinnych.I w ogóle wszystko!.'.Znów zażył kokainy.Zobaczył małego dzięcioła na korze sosny.Był daleko, lecz nagle się znalazł tuż przed oczami i zacząłwirować jak przybity do tarczy.Roman utonął spojrzeniem w przepychu jego barw.Każde jegopiórko, każdy szczegół nabierały niezwykłej wymowy i siły.Barwy falowały, barwy żyły.Ptak odleciał.Uniósł ze sobą cudowne piękno.Lecz dość go było dokoła.I zrenice rozszerzyły sięzachwytem i gardło kurczyło się od wzruszeń, a w ustach było sucho.Liza mię kocha.Wiem.Oczy jej nie kłamały.To boskie wygięcie ust.Pójdę i powiem jejwszystko.Sama siebie nie zna.Tyś jedyna na świecie!.Twoja dusza żyje wszędzie! T we mnieteż!.Więc daj rękę i chodzmy!.Pokażę ci świat!.A ty mi pokażesz jego piękno!.Zaczął się śmiać.Mijały minuty.Poczuł niepokój.Myśli się gmatwały, ścierały, łamały, wpadały jedna w drugą,wytwarzały chaos.Na dwunastą, na godzinę.dam ci papierosa.całego świata.i aparat fotograficzny.aha, palisz.itaka biedna.ta brudna koszula.u nas powiedzą spółka.a akumulatory tak syczą.jak żmije.nie,to wentylator miażdży komunę.żre kwiaty rewolucji.Wiatr uleci i politruk Sawienia też.wtedyrozkład popłynie.A Pawłusza zostanie z tapetami.zostanie ludowym komisarzem i będzie wyrabiaćcukierki dla burżuazji.Poprawił na sobie ubranie.Zapiął guziki.Odbezpieczył rewolwer.Wstał i obejrzał się dookoła.Znówusiadł.Trudno mu było pozostać bezczynnym.Ponownie zażył kokainy.I znów rozpoczęły się dziwne majaczenia.Mijały kwadranse.Po lesie pełzłycienie.Drzewa i krzaki posępniały.Niebo zaczęło się zniżać ku ziemi i nabierać barw i ciężaruołowiu.Dawno już minęły dwie godziny, lecz Roman nie budził Kledzińskiego.Czyż istniał dla niego czas?Zatopiony w ogromie piękna natury, w gejzerach myśli, zapomniał o wszystkim.Z nadejściem zmierzchu zaczęła ogarniać Romana apatia.Miał przy sobie cudowny środek naucieczkę od rzeczywistości, lecz zapomniał o nim.W pewnej chwili posłyszał wyraznie, że okilkadziesiąt kroków od niego w lesie trzasnęła gałąz pod stopą człowieka.Szybko się obrócił.Odbezpieczył rewolwer.Posłyszał szmery za długim półkolem leszczyny, otaczającym ich kryjówkę.254 Wtedy pośpiesznie obudził Kledzińskiego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •