[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rapaki starannie złożył swą obszarpaną szatę, po czym wszedł nasterczącą nad szczeliną płytę i zatrzymując się w połowie jej długości,rzucił szatę w czeluść.Spadała przez krótką chwilę, nim porwał ją prądwstępujący i poszybowała w górę, unosząc się wciąż wyżej, aż wkońcu rozwinęła się i kołysała nad ich głowami niczym zawieszony wpowietrzu mnich-widmo.- Lina - odezwał się cicho Shan do Gao.- Może dałoby się gozwiązać.Naukowiec niepewnie pokiwał głową, zerkając nerwowo naunoszącą się wciąż w górze szatę, po czym pobiegł do pieczary.Rapaki tymczasem wyciągnął zza przepaski skórzane zawiniątko,rozłożył je i wysypał sobie zawartość na dłoń.Pyłek.Pustelnikposypywał sobie głowę pyłkiem.Shan sięgnął do kieszeni i wyjąłznalezioną w dole małą bryłkę złota.Wyciągnął ją na dłoni.Rapakidostrzegł ją, przez chwilę spoglądał to na szczelinę, to na Shana,wreszcie podszedł i z lekkim skinieniem głowy przyjął od niego złoto.-Lha gyal lo - szepnął Shan.Uniósł prawą rękę pod kątemczterdziestu pięciu stopni, wnętrze dłoni kierując ku przodowi.Rapaki wydawał się Shanowi pogodny jak nigdy.-Lha gyal lo powtórzył chrapliwym głosem pustelnik,przyglądając się jego dłoni, po czym znów skinął głową.Wrzuciwszybryłkę złota do worka, przeszedł na koniec płyty.W tym momenciewiatr osłabł i szata wolno spłynęła w dół.Rapaki wyciągnął przedsiebie worek na długość ramienia,wypowiadając słowa, których Shan nie dosłyszał, i upuścił go w głąbszczeliny.Shan nie widział, by pustelnik się poruszył.Zdawało się, że samwiatr po prostu sięga po niego.W jednej chwili stał na płycie,obserwując spadającą torbę, w następnej spadał w ślad za nią w pustkę,mijając swą spływającą trzepocącym lotem szatę.Jego mantra zdawałasię brzmieć coraz głośniej, w miarę jak leciał w dół.Shan słyszał jąwciąż, kiedy Rapaki zniknął już z pola widzenia, pozostawiając posobie tylko pustą szatę, opadającą z wdziękiem w cień.Nie wiedział, jak długo wpatrywał się w czeluść.Gdy się odwrócił,Gao i Hostene stali przy ołtarzu z gniewnymi minami, jak gdybyograbił ich z czegoś.- Co znaczył ten wasz znak ręką? - zapytał Gao.-Nic - odparł Shan.Ale to nie była prawda.Shan w końcu pojąłwszystko i jedyną rzeczą, jaką mógł zaoferować Rapakiemu, byłamudra abhaya, gest zwany Udzieleniem Schronienia.- On miał torbę - zauważył Hostene.- Po co zabrał tę starą torbę?Shan spojrzał na Indianina.Jego oczy powiedziały mu, że Hostenerozumie, ale musi usłyszeć to wypowiedziane na głos.- Tojego ofiara.Bóstwo, do którego się modlił, najwyrazniejupodobało sobie naszyjniki z ludzkich członków.- Dłonie - mruknął Gao.-Próbowałem go powstrzymać, zabezpieczyć dowody -odezwał sięnowy głos za ich plecami.Kohler.- Ale on uderzył mnie i związał.Shan przyjrzał się uważnie przedmiotom, które Rapaki zostawił naołtarzu.Agatowy paciorek olzi, tradycyjny amulet na szczęście.Małasrebrna kasetka na kadzidło.I znajdujący się wciąż w płóciennymworeczku twardy przedmiot o nieregularnych kształtach.Shanrozpoznał go po dotyku.Podał woreczek Hostene'owi.- %7łuk! - wykrzyknął Indianin.Był to złoty żuk Abigail.Hosteneposzedł za Shanem, gdy ten przeszedł na koniecpłyty, skąd skoczył pustelnik.Indianin wskazał niewielki występpiętnaście metrów niżej, potem drugi głębiej, i jesz-cze jeden z boku.Z pierwszego zwisała szmata, część garderoby,która zahaczyła się o nierówność skały.Na pozostałych dwóch leżałymałe żółte kamyki.- To tu trafiało złoto, prawda? - powiedział.- Zaginione złoto.Przezwszystkie te wieki oni po prostu zanosili je do bayulu.Shan skinął głową, gdy nadeszli Gao i Kohler.-To, zdaniem dawnych Tybetańczyków, był najlepszy użytek, jakimożna było zrobić ze złota.Oddanie czci bóstwom.Hostene smutno, z powagą skinął głową.- Już po wszystkim.On nikogo już nie zabije.-Nie w tym świecie - dopowiedział Kohler.Potem, przypominającsobie o Abigail, odwrócił się i pobiegł z powrotem do pieczary.Gao przez chwilę patrzył w ślad za Niemcem.-Heinz wrócił wczoraj - wyjaśnił Shanowi.- Kazał przywiezć sięhelikopterem tutaj, gdy się dowiedział, że wysadzono mnie podszczytem.Był tu już, kiedy przyszedł Rapaki z Abigail, i szybkodomyślił się, co się stało.- Fizyk przez chwilę przyglądał się ołtarzowi,po czym spojrzał w czarną otchłań.- Jak to się dzieje? Jak to możliwe,że święty mąż wpada w obłęd?- Być może prawdziwym cudem współczesnego Tybetu -odparłShan - jest to, że nie wszystkich to spotyka.Uznali, że Abigail powinna odpocząć przed dalszą wędrówką, takwięc postanowili rozłożyć obóz w płytkiej pieczarze.Nie było drewnana rozpalenie ognia, ale otaczające szczyt kozie ścieżki zasłane byływyschniętym łajnem.Kohler i Hostene wyruszyli, by nazbierać opał wbandanę, podczas gdy Yangke, z prowizoryczną przepaską na oczach,siedział przy śpiącej Abigail, trzymając ją za rękę.Badając tylną częśćjaskini, Shan znalazł w cieniach małą żelazną miskę oraz dwapopękane ceramiczne dzbany z zaschniętym tłuszczem w środku,wyrzucone dawno temu lampki maślane.Wkrótce w misce gotowała się na wolnym ogniu deszczówka, doktórej wrzucili drobne listki.Podczas gdy herbata się parzyła, Hosteneprzejrzał zawartość plecaka swej siostrzenicy.Były tam czterypierzaste różdżki, dwie małefigurki ketaan, a nawet parę główek kwiatów w foliowym woreczku,zebranych, by uzyskać z nich pyłek.Hostene pokazał im jej dziennik,wskazując kilka nowych stron zapisków, opisujących ostatnio odkrytesanktuaria, ale nic więcej, ani słowa na temat wspinaczki na szczyt,żadnych notatek z dni po śmierci Thomasa.Potem jednak zwróciło ichuwagę miejsce, gdzie zapiski się urywały.Ktoś wydarł z jej cennejksiążki kilkanaście stron.Pijąc herbatę, Abigail powoli wychodziła z transu, aż w końcusamodzielnie trzymała w dłoniach ciepłą czarkę, kołysząc się w przód iw tył przed ogniskiem i wpatrując w napój.Hostene siedział obok,przyglądając jej się z troską.- Lha gyal lo - powiedziała, patrząc tylko na Shana, po czym oparłasię o ramię wuja.Wyglądała teraz jak zmęczona i przerażonadziewczynka.- To choroba wysokościowa - oświadczył Kohler.- Widziałem towiele razy.Objawy bywają różne.Czasem, gdy występuje obrzękmózgu, chory traci wszelkie poczucie rzeczywistości.Myślę, że stajesię wtedy zdolny do wszystkiego.- Odwrócił się do Gao.- Pójdęsprowadzić pomoc.- Nie, Heinz - odparł Gao.Odkąd Rapaki rzucił się w rozpadlinę,niemal nie odrywał od niej wzroku.- Mamy tu ślepca, chorą kobietę idwóch starców.Nie damy rady wrócić na dół bez ciebie i Shana.Zostały tylko dwa kostury.Będziemy potrzebowali ich obu, żeby zejśćpo tym łańcuchu.- Starcy? Ty i Hostene? Ludzie z żelaza nie starzejąsię, nawet jeśli rdzewieją na brzegach.Gao puścił mimo uszu ten komplement.- Potrzebujemy odpoczynku.Jak nam przypomniałeś, samawysokość może nas zabić, jeśli nie będziemy uważać.Co do tegomnicha, zastanawiam się, czy nie należałoby wypowiedzieć pewnychsłów.- Słów? - prychnął Kohler.- Dla krwiożerczego zabójcy? Jakmyślisz, co miał w tej cholernej torbie? Nie zanosił swym pogańskimbogom cukierków.To, czego brakowało Thomasowi, było.- Urwał wpół zdania, dostrzegając wściekłą minę Gao.- W porządku -powiedział.- Dobrze.Zostanę.- Nie rozumiecie Rapakiego - rozległ się cichy, ochrypły głos.Tomówił oślepiony Yangke
[ Pobierz całość w formacie PDF ]