[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zwracają ciała ziemi - odparł Shan, obserwując postacie wybiegające z kręgu skał ipędzące na drugą stronę wzgórza.Mieszkańcy wioski uciekali przed nimi.Skupisko domów po drugiej stronie durtro wyglądało na opuszczone.W milczeniu szlimiędzy kamiennymi i drewnianymi chałupami w stronę otoczonego sznurami flagmodlitewnych pierścienia skał, na których siedziały ptaki.Yao wyprzedził Shana i pierwszywkroczył między potężne głazy.Gdy Shan i Amerykanin dołączyli do niego, inspektor stałoniemiały-- Rany boskie - jęknął Corbett, po czym się odwrócił i z pobladłą twarzą, zatykającręką nos i usta, wycofał Si? poza krąg głazów.Na środku małego placyku, mierząc ich gniewnym spojrzeniem, siedział w kuckikościsty mężczyzna z długim ciężkim tasakiem w jednej dłoni i kompletną ludzką ręką wdrugiej, ga nim, na szczycie najwyższej skały po przeciwnej stronie placyku, przysiadły trzysępy.Ptaszyska wpatrywały się w nich równie jak on nieprzychylnym wzrokiem.Shan starałsię patrzeć jedynie na ragyapę, ale jego oczy mimo woli błądziły wokół mężczyzny,rejestrując coraz to nowe szczegóły tej makabrycznej sceny.Ludzka noga od kości udowej popiszczel.Dłoń ogołocona ze skóry i mięśni.Kręgosłup z krwawymi strzępami tkankipomiędzy kręgami.- Kto był tu z Zhoki?! - krzyknął Yao.- %7łądamy wydania ciała z Zhoki!Mężczyzna bez słowa rzucił rękę na pniak i zamachnąwszy się tasakiem, przerąbał jąw łokciu.- Nie wydaje mi się, żeby mówił po chińsku - zauważył Shan.- Więc wy z nim porozmawiajcie - warknął Yao.Shan utkwił wzrok w sępach.- W więzieniu znałem pewnego ragyapę.Zabił chińskiego turystę, który przyszedłfotografować jego ojca przy rozcinaniu zwłok.- Sami nas tu sprowadziliście - burknął Yao.- Nie uda wam się nas teraz odstraszyć.- Ten człowiek twierdził, że dla wielu ragyapów rozcinanie zwłok jest swego rodzajumedytacją.Mówił, że czasami wyczuwał obecność bóstwa w dłoni, którą odzierał z ciała, że nawet jeśli Tybetańczyk porzucił buddyzm za życia, wracał do niego, przybywając do durtropo śmierci, że jego ojciec, ćwiartując zwłoki, rozmawiał niekiedy z samym Buddą.Yao skrzywił się.- Ci ludzie nie są kapłanami.Shan przez długą chwilę przyglądał się ragyapie.- Nie wiem - odezwał się wreszcie.- Nawet w Chinach wciąż krążą stare opowieści oludziach, którzy zbierają cudze bóle i smutki i dzwigają je, żeby inni mogli żyć w spokoju.-Spojrzał znów na przykucniętego mężczyznę z tasakiem.- Ci udzie są właśnie tacy.Jakkapłani, którzy siedzą przy konających.Ale oni robią to od świtu do nocy, z czcią, każdegodnia swego życia.Jak ktokolwiek może znieść takie brzemię?Yao zaklął, gdy Shan zostawił go samego w kręgu skał i dołączył do Corbetta.Chwilępózniej podszedł do niego, zerkając nerwowo w stronę placyku.- Ci ludzie nie zrobili nic złego.Po prostu mieszkają tu i zajmują się tym, czymzajmowali się zawsze - powiedział Shan, choć nie pojmował, jak ta wioska może sięutrzymywać jedynie z ofiar nielicznej ludności okolicznych wzgórz.Spojrzał w stronę durtro.Być może z Zhoki przyniesiono dwa ciała.Tybetańczycy nie mówili, dokąd zabierają staregoAtso.- Barbarzyńcy - oświadczył Yao.- Jak można pozwalać, żeby w Chinach robiono cośtakiego?- Mogę was o coś zapytać, inspektorze? - odezwał się po chwili Shan.- Jak uważacie,ile rzeczy na całym świecie nie zmieniło się od tysiąca lat? Myślę, że aby robić to co oni,przez całe życie, z pokolenia na pokolenie, trzeba czegoś, co jest przeciwieństwembarbarzyństwa.Yao prychnął zniecierpliwiony i ruszył z powrotem ku wiosce.Corbett, który został z tyłu, przyglądał się Shanowi z zaciekawieniem.- Modlitwa - powiedział cicho i niepewnie.Powiódł po wiosce pełnym szacunku,badawczym spojrzeniem.- Jak ta, którą znalezliśmy dzisiaj na kamieniu.To pozostaje bezzmian, prawda?Shan przyłapał się na tym, że patrzy na Amerykanina, jakby zobaczył go po razpierwszy.- Być może także sztuka - odparł.Sekrety Zhoki wciąż nie dawały mu spokoju.-Przenoszenie własnego bóstwa na płótno lub papier.Co dziwne, Corbett uśmiechnął się i pokiwał głową.Wyglądało na to, że właśnietakiej odpowiedzi się spodziewał. Gdy Shan i Amerykanin dotarli do wioski, Yao kręcił się przy zbitych z surowychdesek drzwiach najbliższego budynku, oglądając oparte o ścianę sprzęty: motykę zzakrzywionym styliskiem, siekierę, skórzane wiadro.- Melina międzynarodowej szajki złodziei dzieł sztuki, bez dwóch zdań - zakpiłCorbett.Pojawiło się więcej sępów.Leciały nisko nad wioską, jakby wyczuły przybyszów ispodziewały się nowego posiłku.Z oddali, spomiędzy skał poniżej zabudowań, dobiegł czyjśokrzyk.Shan nie mógł rozróżnić słów, ale ostrzegawczego tonu nie sposób było pomylić zniczym innym.Nie wiedzieć skąd przywędrowała samotna koza.Wałęsała się od chałupy do chałupy,przystając raz po raz, żeby przyjrzeć się intruzom.Przy czwartym budynku wepchnęła nos wleżącą pod drzwiami stertę filcowych kocy.Koce się poruszyły i wysunęła się spomiędzy nichkoścista dłoń, która pogłaskała zwierzę po szyi.Shan uniósł rękę, by ostrzec Corbetta oraz Yao, i powoli zbliżył się do chałupy.Kozauniosła wzrok i przyglądała mu się przez chwilę, przekrzywiając łeb, po czym znówzagrzebała pysk w kocach.Rozległ się suchy, rzężący śmiech i ukazała się druga wychudładłoń, która wraz z pierwszą objęła łeb zwierzęcia.Spod sterty filcu wynurzyła się stara kobieta w szarej obszarpanej sukni z takiegosamego materiału jak ten, z którego zrobione były koce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •