[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mój człowiek spełni wszystkie pańskieżyczenia.Przyniesie pieniądze.We wszelkich sprawach proszę się przez niego kontaktować.I proszę mnie nie śledzić.Jeżeli pan mnie nie posłucha, zerwę naszą umowę.Chcę zachować incognito.- Roześmiał się cynicznie.- Dotacjaz nieznanego zródła! Niech pan to powie swoim przełożonym.- Wyrwał jeszcze jedną kartkę, skreślił parę słówi pchnął ją w stronę kapitana.- Proszę to pokazać jutro mojemu człowiekowi.Chciałbym znać adres domu, w którymumieści pan Lizzie.Sprawdzę, czy jest tam dobrze traktowana.Kapitan z osłupieniem sięgnął po leżącą kartkę.- Dlaczego pan to wszystko robi, panie Dilley?- Mam taki kaprys.Ot, i wszystko - nonszalancko odpowiedział Cobie.- A reszta? Co z innymi?- Jaka reszta?- Inne ofiary madame Louise.Nie mają tyle szczęścia coLizzie.Cobie pokazał zęby w wilczym uśmiechu.- Nie uratuję wszystkich, ale zapewniam pana, że zarówno kupcom, jak i kupującym słono przyjdzie zapłacić za wyrządzone krzywdy.Kapitan nie bardzo wierzył w te słowa.W tym okrutnymświecie Anioł Zemsty nie zjawiał się tak po prostu znikąd,pod postacią pięknego młodzieńca, by brać odwet za pokrzywdzone dzieci.- Pewnie jest pan bogaty.- O, tak - przyznał Cobie.- Obrzydliwie bogaty.Mamwięcej złota, niż może pan sobie wyobrazić.Midas i Krezussą nędzarzami w porównaniu ze mną.Do wszystkiego doszedłem własną ciężką pracą.- Nie boi się pan, panie Dilley? Nie odczuwa pan strachu przed Bogiem, skoro ma pan tak wielką władzę nadludzmi?- Nikogo nie lekceważę, drogi panie.Zdarza się, że czasem popchnę mały kamyczek.Tak powstają lawiny.Strachprzed Bogiem? Pozbyłem się go jakieś osiem lat temu.Wolę,jak mnie się boją.A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę do Lizzie,powiedzieć jej dobranoc".Przedtem chciałbym wied2ieć,gdzie ją pan umieści.- U pewnego małżeństwa w Bermondsey.Od lat zajmująsię bezdomnymi dziećmi.Sea Coal Street, numer dwadzieścia jeden.- Kapitan zawahał się chwilę.- Mam nadzieję,że będzie pan bardzo ostrożny.Nie chciałbym, żeby uległaniepotrzebnym złudzeniom.Niechaj żyje w świecie, do którego Bóg ją powołał.- Bez obaw - odparł Cobie.- Nie zrobię tego, chociażsam Bóg oddał ją w ręce zboczeńca.- I potem zesłał pana, by ją uratować.Kapitan z uporem chciał mieć ostatnie słowo, ale Cobiemu na to nie pozwolił.- Niech pan pomyśli o tych, które tam pozostały.W tym miejscu Ebenezer Bristow zrezygnował.Niezależnie od tego, co prywatnie myślał o stojącym przed nim mło-dym dżentelmenie, musiał pamiętać o wspaniałym darzeofiarowanym przezeń na rzecz Armii Zbawienia.Cobie widział jego rozterkę i czuł pogardę do samego siebie.Jakim prawem podawał w wątpliwość wiarę tego człowieka, który poświęcił życie dla ratowania innych? On sammyślał przecież wyłącznie o sobie.Nie potrafił wyjaśnić, z jakich pobudek uratował dzieckoz łap sir Ratcliffe' a Heneage.A skoro już to zrobił, to miałbyspokojnie żyć nadal, wiedząc, co się dzieje na poddaszu szykownego domu zajmowanego przez madame Louise?Zadrżał, wyjął z kieszeni wspaniały złoty zegarek i z trzaskiem otworzył kopertę.- Pózno już.Powinienem wracać.Proszę pamiętać, mójczłowiek przyjdzie jutro.Niech pan będzie gotowy.Dobranoc panu.Odwrócił się, żeby odejść.Kapitan Bristow zawołał za nim, wiedziony dziwnym impulsem:- Ostrożnie, panie Dilley! Ten, który lata za blisko słońca, może przypalić sobie skrzydła.Boga nie można oszukać.Cobie spojrzał przez ramię i błysnął zębami w uśmiechu.- Nawet o tym nie marzę, panie kapitanie - powiedziałpółgłosem.Moorings wyglądało tak samo jak niegdyś.Dinah pamiętała ciepłe popołudnia i łąki pełne kwiatów, emaliowanetablice reklamowe, zachęcające do kupienia herbaty Maza-wattee i atramentu Swana.Na stacji kolejowej, na zielonejławce, spał kot.Dróżnik Sanders jak zwykle tkwił w swejbudce.Na widok Dinah i jej panny służebnej Pearson zerwał się,by zabrać bagaże z peronu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]