[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Odpieprz się ty! - warknęła ostro Marsha.Obie były już pijane.W rozgrzanej kuchni rozchodził się dławiący smród stóp Marion.- Ona gnije! - krzyknęła Sheilla.- To trzeba usunąć! Zerwała się z posłania i chwyciła łopatę.Marsha siedziała ze wzrokiem utkwionym w kubek z wódką.- Nie zniosę tego smrodu! Trzeba to odciąć Zanim Marsha wyrwała łopatę z jej rąk, Sheillazdążyła raz uderzyć nią pionowo w dół w stopy Marion.Rozległ się zgrzyt.Ostrze przejechało pokości.Marion targnęło, ale nie zbudziła się.- Przestań! - krzyknęła Marsha.- To nie ma sensu.Ona i tak umrze.Już raz zrobiłyśmy takibłąd.Marion leżała nieruchomo.Aopata nie przecięła całkiem bandaża, choć wcisnęła się głębokow gnijącą, rozpulchnioną tkankę: Marsha zdjęła bandaż, wyrywając zwoje ze szramy zostawionejprzez łopatę.Sączyła się z niej jasnobrązowa, cuchnąca wydzielina.Następnie zawinęła -rozkładającą się tkankę w świeżo wyprany, czysty bandaż.Może rano tego nie zauważy.- pomyślała.Sheilla oprzytomniała.Wymiotowała do śniegu w tym samym miejscu, co wczoraj.RadioBenha nadawało zawodzącą muzykę.Poranek wstał równie szary jak poprzednie.Marion była półprzytomna.Jej bandaże całkiemprzemokły.Po posiłku Marsha i Sheilla ponownie wyruszyły na grań, aby nawiązać łączność.Nie zmieniły opatrunku Marion.Odmrożenia Sheilli zaczynały się goić, a przynajmniej nie ropiały.Znów męczące, znane podejście; znów ból odmrożonej twarzy Sheilli.Tym razempogoda była inna.Ciężkie chmury wlekły się po niebie.Rozpoczęły nadawanie, ale długo odpowiadał im tylko równomierny szum głośnika.Tymrazem miały ze sobą wódkę i popijały ją, żeby nie zamarznąć.W końcu usłyszały.Na kolejne wezwanie Orlic, w głośniku zachrypiało:- Tu wasz Cygarniczka.Co u was nowego, siostry?.- zaśpiewał obcym akcentemCygarniczka.Jego głos sprawiał wrażenie, jakby długo wahał się, czy odpowiedzieć.- Tak się złożyło, że nie poszliśmy dalej.Po prostu, znalezliśmy z moimi dobrymi duszkamigenialne miejsce.%7łarcia potąd.Rozumiecie, że w tej sytuacji nie chcemy uszczuplać naszychzapasów lekarstw? Wyłączam się na dobre.Do zobaczenia w ciepłym kraju.Buzka!- Skurwiel! - skwitowała go Sheilla.- Słuchaj, co teraz będzie z Marion?.- Sama widziałaś wczoraj.To jest żywy trup - odpowiedziała Marsha.- Ma przed sobąnajwyżej parę dni.Chyba idzie zakażenie krwi.Jej stopy to gnijące mięso; Może pomogłabyamputacja i dużo antybiotyków.Cygarniczka ją dobił.- Bez stóp można żyć - powiedziała Sheilla.- Nie można żyć, bo nie można iść.- Don chciał dla niej zrobić tobogan i ją ciągnąć.- Don i Don.Nie możemy się uwolnić.Zwykły facet, może bardziej pomysłowy irozsądny.- Sama mówisz: może bardziej.Właśnie, bardziej.- powiedziała Sheilla.- Ten pomysł z toboganem był bez sensu.Ciągnięcie go wykończyłby nas wszystkich, arakiet śnieżnych nie widziałam w życiu.Nie wiem, co to jest.- To czemu nie dałaś mu szansy jeszcze przez jeden dzień?.- On nie miał szans.Gdyby się przespał z którąś z nas, to byłby sztywny.Najsłabsze było wnim serce.Ponowiły wezwania w eter.Bezskutecznie.Sączyły wódkę.Marsha zaniepokoiła się, czy nieza dużo - przecież miały przed sobą drogę powrotną.Nareszcie w głośniku rozległ się obiecującychrobot.- Halo! Tu Orły!.- zamruczał męski głos.Marsha powtórzyła formułkę o nich i zasobnym noclegu.- To jest coś.- A zaraz potem: - Jest was trzy? Marsha potwierdziła. - To jesteśmy stworzeni dla was - rozległo się znowu.- Ale najpierw towar na stół.Mówcieo sobie.Marsha precyzyjnie informowała o wyglądzie fizycznym każdej w nich.- No dobra.A ta czarnula jest z Maxi-co?- Tak.Przyjdziecie?- No pewnie!.Nie opuścimy takich ciał.Kierunek mamy złapany, ale jutro możeciepowtórzyć komunikat.- A ilu was tam jest? - włączyła się nieoczekiwanie Sheilla.- Sześciu! - w słuchawce rozległ się rechot i wszystko ucichło.Radiostacja przestała działać.Marsha próbowała ją ponownie uruchomić.Kręciła gałkami, stukała w obudowę, wreszciezajrzała do środka.- Cholera! Baterie się wylały i wszystko skorodowało na zielono.Dziwne, że tak długodziałało - powiedziała.- Same tego nie naprawimy.- Cholera, że teraz.Te Orły mogły nie złapać dobrego namiaru - strapiła się Sheilla.- Może dobrze - odrzekła cicho Marsha.- Myślisz?- To już koniec? - znowu ni to zapytała, ni stwierdziła Sheilla.Obie spojrzały w dół do doliny, gdzie w ich skrytej ostoi leżała nieprzytomna, umierającaMarion.Marsha wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk z butelki.Robiło się chłodniej pod wieczór.Po kolejnym wieczorze utopionym w oparach alkoholu nadszedł poranek zaznaczony znanąszarością.Marion leżała jak kłoda; co jakiś czas rzucała się w malignie.Już wieczorem bredziła,a obecnie nie było ani trochę lepiej.Kilka razy mówiła o gigantycznych kotach jeżdżącychspychaczami i odgarniających śnieg, oraz o tym, że jej ciało rozrasta się nieustannie, a bandażeuniemożliwiają jej wypuszczenie nowych pędów zakończonych stopami.Bezsensownewypowiedzi i zwierzęcy strach, żeby nie zrobiły jej potajemnie amputacji wprowadziły ponurynastrój.Marsha uważała, że tak pózno amputacja nie miałaby sensu.Obie z Sheillą przycupnęłyna kanapie nieruchome jak dwa osowiałe, markotne ptaki.Po prostu oczekiwały tego, co musiałonadejść. Radiostacja była uszkodzona nieodwracalnie, obwód drukowany pokrywała gruba warstwawykwitów salmiaku.Nawet nie rozpaliły pod kuchnią.Puszki z mięsem skończyły się już, pozostały ziemniakijako podstawa menu, cebula i zamarznięte zwierzęta w stajni.Przy gotowanie posiłku wymagałojednak aktywności, do jakiej nie były w stanie się zmusić.Nie mówiły od rana do siebie, ale obierozumiały, że teraz to będzie już tylko oczekiwanie na koniec Marion, którego nie można byłooddalić i którego nie chciały przyspieszać.Sheilla instynktownie omijała Marion, obawiając się zakażenia swojej gojącej się twarzy, Wkońcu zmusiła się i rozpaliła ogień, obrała ziemniaki i postawiła posolony śnieg do stopnienia.Marsha ograniczyła się do otwarcia kolejnej butelki.Sheilla pozostawiła kuchnię pod jej opieką iwyszła na powierzchnię.Pogoda od kilku dni nie zmieniła się - ciągle sunęły bure kłęby, ani razunie ukazując skrawków czystego nieba;- Dobrze, że prawie nie padało, odkąd tu przyszliśmy - pomyślała.- Widać nasze ślady.Topomoże nas odnalezć.Twarz piekła na mrozie, lecz mniej niż wczoraj.Rany goiły się, lecz takie rany lubią sięotwierać ponownie.Przemierzyła wzrokiem ścieżkę prowadzącą na grzbiet.Wpatrywała się z wysiłkiem.Pochwili nie miała wątpliwości - ich trasą schodziło kilka osób.Pięć lub sześć szarych punkcików.Serce podskoczyło do gardła.Wszystko nabierało sensu.Perspektywa Benhanie była tak odległa,jak choćby przed godziną.Sheilla policzyła punkciki.Nie miała wątpliwości: nadchodziłosześciu mężczyzn.Orły.- pomyślała.Serce tłukło się jak opętane, jakby chciało wyskoczyć przez gardło.Zbliżali się powoli, z wysiłkiem; głęboko zapadali się, mimo przetorowanej drogi.Mogłaby powiedzieć o nich Marshy, ale nie wydawało się to w tej chwili ważne.Pomyślała,że będzie to dla małej miła niespodzianka.Wkrótce byli już blisko.Trzej mieli na sobie wielokrotnie pozszywane i połatane kurtki nylonowe, dwóch szło wrównie zniszczonych waciakach, a jeden był w długim, czarnym płaszczu, owiniętym tekturąfalistą związaną sznurkiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •