[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Chodz, Lillian.Mówiłem ci, że przychodzenie tutaj to strata czasu.- Panie Reilly, czy pan boi się wnuka? - spytała nagle Bonnie.- A pani, pani Reilly?Bob Reilly zesztywniał, jego żona posłała mu spłoszone spojrzenie.- Państwa wnuk ma w sobie duże pokłady gniewu.Chciałabym mu pomóc, zanimbędzie za pózno.- Czy dlatego nasłała pani na niego policję? - zaskoczył ją Bob Reilly.- Czy takwygląda pomoc w pani wykonaniu?- Myśli pan, że pański wnuk byłby zdolny wyrządzić komuś krzywdę? - spytałaBonnie, niemal ogłuszona łomotem swego serca.- Wszyscy jesteśmy zdolni wyrządzić komuś krzywdę - powiedział głucho Bob Reillyi wyprowadził żonę na korytarz.- Jak poszło? - zawołała za nią Maureen Templeton, kiedy Bonnie kwadrans podziewiątej szła korytarzem do wyjścia.- 170 -SR - W porządku - odpowiedziała.- Mnóstwo ludzi.- Wyglądasz na rozpaloną.Dobrze się czujesz?- Nic mi nie jest.To tylko zmęczenie - skłamała, otwierając drzwi prowadzące naparking i wciągając w płuca ciepłe wieczorne powietrze.- Może podrzucić cię do domu?- Nie, dziękuję.Przyjechałam samochodem.- Maureen wskazała stojącego w odległejczęści parkingu, ciemnego chryslera, po czym żwawym krokiem udała się w jego stronę.Bonnie spostrzegła, że na parkingu zostało już tylko kilka samochodów.Dopadło ją gorącepragnienie znalezienia się w domu.Otworzyła drzwi samochodu i wśliznęła się do środka, machając na pożegnanieMaureen, która już wytaczała się swoim chryslerem na ulicę.Następnie włożyła kluczyk dostacyjki i przekręciła go.Cisza.Bonnie poruszyła kluczykiem tam i z powrotem, wyjęła go i na powrót włożyła dostacyjki, po czym przekręciła, raz, drugi, trzeci, cały czas dociskając stopą pedał gazu.Samo-chód milczał jak zaklęty.- Tylko tego było mi trzeba - wymamrotała, czując, że pot występuje jej na czoło.-No dalej.Nie możesz mi tego zrobić!Ponownie wetknęła kluczyk w stacyjkę, kręcąc nim wściekle w prawo, w lewo i dooporu pompując pedał gazu.- Błagam, ja chcę do domu.Bonnie spojrzała na zewnątrz, w gęstniejące ciemności.Jeśli nie liczyć dwóch innychsamochodów, znajdowała się na parkingu całkiem sama.Po raz ostatni spróbowała zapalićsilnik i poddała się, pojmując, że samochód jest nieodwołalnie zepsuty.- Zwietnie - parsknęła i wygramoliła się z auta.Aykając łzy gniewu, wróciła doszkoły.Kiedy zmierzała do pokoju nauczycielskiego, jej kroki gromkim echem odbijały się wpustych korytarzach.Szkoła nocą ma w sobie coś z nawiedzonego zamczyska, pomyślałaBonnie, wypełniająca budynek pustka zdaje się nienaturalna.Zaniepokoiła się, że pokójnauczycielski może być już zamknięty i odetchnęła z ulgą, kiedy drzwi otworzyły się bezprzeszkód.Zapaliła światło, myśląc o stojących na parkingu dwóch samochodach.Może onerównież nie chciały zapalić, zastanowiła się, siadając w kącie przy telefonie i wybierającnumer domu.Może w okolicy krąży jakiś wirus grypy dopadającej samochody.- 171 -SR - Chyba zaczyna mi odbijać - powiedziała do słuchawki telefonu, czekając, aż ktośzareaguje na dzwonek.Rod mógłby ją stąd wyciągnąć.Nie zajęłoby mu to więcej niż kilkaminut.Rano przysłałoby się mechanika, żeby obejrzał samochód.Wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.- Halo? - odezwał się głos Lauren, brzmiący, jakby wyrwano ją z głębokiego snu.- Przepraszam, Lauren, obudziłam cię?- Kto mówi?- Tu Bonnie - przedstawiła się Bonnie i pewnie by się roześmiała, gdyby czuła sięlepiej.- Mogę rozmawiać z Rodem?- Nie ma go.- Co takiego?- Musiał wyjść.- Wyszedł? Kiedy?- Jakąś godzinę temu.- Dokąd poszedł?- Nie powiedział.A dlaczego? Coś nie w porządku?- Mój samochód nie chce zapalić.Kto jest z tobą?- Amanda.Zpi.- Rod zostawił cię samą z Amandą, mimo że zle się czujesz?- Już nic mi nie jest - odparła dziewczynka.- Powiedziałam mu, że damy sobie radę.Mówił, że to nie potrwa długo.- A gdzie Sam?- Wyszedł.Bonnie opuściła głowę.Ta rozmowa najwyrazniej prowadziła donikąd.- No dobrze, w takim razie wezmę taksówkę.To nie powinno potrwać zbyt długo.- Nie ma sprawy.- Do zobaczenia.Bonnie odłożyła słuchawkę.Starała się wygrzebać z pamięci numer przedsiębiorstwataksówkowego, równocześnie lustrując pokój nauczycielski w poszukiwaniu książki telefo-nicznej.Jak Rod mógł wyjść i zostawić swoje córki same, zwłaszcza kiedy jedna z nich byłachora? I dokąd w ogóle poszedł?Wreszcie spostrzegła książkę telefoniczną.Leżała na podłodze obok dystrybutorawody pitnej, tuż za kilkoma dużymi niebieskimi butlami, dwoma pustymi i jedną pełną.Bonnie podeszła do książki i schyliła się, żeby ją podnieść.- 172 -SR Nieoczekiwanie pokój wokół niej zawirował.Przez jedną przerażającą chwilę niewiedziała, gdzie sufit, a gdzie podłoga.- Boże, dopomóż mi - szepnęła, zamykając oczy i desperacko próbując odzyskaćutraconą równowagę, podczas gdy jej palce szukały czegoś, czego mogłyby się uchwycić.- Tylko spokojnie.Bez paniki.To minie.Bonnie policzyła do dziesięciu i wolno otworzyła oczy.Pokój przestał tańczyć, choć jeszcze delikatnie się kołysał, jak kochankowie, którzynie chcą opuścić parkietu.Bonnie ostrożnie wyciągnęła prawą rękę i Przewertowała cienkąksiążkę telefoniczną, gniotąc i naddzierając jej brzegi.Zastanawiała się, czy wzrok wyostrzyjej się na tyle, by mogła odczytać drobny druk.Musiała się stąd wydostać.Musiała znalezćsię w domu, w swoim łóżku.Niech diabli wezmą Roda.Dokąd go poniosło?Wstała, podparłszy się na książce telefonicznej.Powoli zbliżyła się do telefonu i jednąręką chwyciła słuchawkę, drugą zaś przekartkowała żółte strony książki.Znalazła wykazprzedsiębiorstw taksówkowych i wzięła pierwszy z brzegu numer [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •