[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niektórzy grają w szachy.Wracam zwykłą trasą z uczelnianej biblioteki do domu.W sercu mam pustkę.Czuję lekką pokusę, choć nie rzeczywiste pragnienie, by spędzić wieczór z Charlotte czyMargot na pięterku Zmęczonego Serca.Przed mostem waham się chwilę.Tuż przy mościeżebrze dwóch murzyńskich włóczęgów.Jeden uderza w bęben, drugi zawodzi dziwnąmelodię.U ich stóp na chodniku leży pomięty kapelusz, w nim trochę miedziaków.Sąniemłodzi, choć i nie starzy.Zdają się nie podlegać europejskim kryteriom wieku, mająwłasny zegar biologiczny.Przystaję, żeby przyjrzeć się im z bliska: niedawno powtarzałem do egzaminu zantropologii, a ci dwaj są bodaj pierwszymi Murzynami, jakich w życiu widziałem.Pozacyrkiem, oczywiście.Są mocno kędzierzawi.Ich skóra ma odcień nie tyle czekolady, cokawy.Przechodzi mnie lekki dreszcz.Odpycham przelotne wyobrażenie ich organówpłciowych.Wyższy z nich, ten, który zawodzi czy też śpiewa, ma przekłuty nos, ale brak wnim kolczyka.Nos jego kompana jest spłaszczony w sposób tak niezwykły, że powracanatrętna myśl o kształcie członków.Nie jestem w stanie odejść, nie mogę oderwać od nichwzroku.Trwam tak przykuty lękiem, obrzydzeniem i zachwytem.Murzyni stoją tyłem domostu i wody.Jeden nosi sandały związane zwykłym sznurkiem, drugi wielkie zniszczonebuciska bez skarpet.Nagle ogarnia mnie wstyd, jak w dzieciństwie, kiedy zostałemprzyłapany na wgapianiu się w dekolt ciotki Grety.Szybko wrzucam monetę do kapelusza.Coś mi każe udać się mimo wszystko do Zmęczonego Serca i spędzić wieczór z Charlotteczy Margot, a może nawet z obiema naraz.Jednak nogi są jak przytwierdzone do trotuaru.Spoglądam więc na zegarek, udaję, że się tu z kimś umówiłem.I czekam.Tak czy owakmuszę najpierw zadzwonić, inaczej nie będzie Margot ani Charlotte.Nagle koło żebraków zatrzymuje się grupka chłopców w mundurach narodowego ruchumłodzieżowego.Stoję jak przygwożdżony.Chłopcy sprawiają wrażenie spokojnych,spragnionych wiedzy, są przystojni, krótko ostrzyżeni, śniadość ich skóry wskazuje, żedługie, męczące wycieczki po górach i lasach już zahartowały ich po wojskowemu, chociażnie ucierpiały przy tym dobre maniery.Z grupki występuje instruktor, mężczyzna w średnimwieku, typ sportowca, niski, zbity w sobie, o bezlitośnie przyciętych szpakowatych włosach iwąskich ładnych wargach.Coś w jego chodzie czy naprężeniu ramion świadczy o tym, żerównie swobodnie czuje się pływając samotnie w górskiej rzece jak w pałacach oprzestronnych wysokich salach.Mój drogi ojciec zawsze pragnął całym sercem, by jegojedyny syn tak wyglądał.Instruktor też ma na sobie czysty, starannie odprasowany mundur.Od podopiecznych różni go tylko sznur, kolor odznak i naszywek na pagonach.Zaczyna cośtłumaczyć chłopcom stanowczym tonem, szczekliwie kończąc krótkie zdania.Rysuje palcemw powietrzu, bez wahania przenosi go kilka centymetrów od głowy stojącego w pobliżuMurzyna.Szkicuje zarys czaszki.Coś demonstruje i podkreśla.Podchodzę powoli, żebyposłuchać.Wyjaśnia po niemiecku, w dialekcie bawarskim, kwestię różnic rasowych.Tenkrótki wykład, z tego, co udaje mi się uchwycić, łączy w sobie antropologię, historię iideologię.Artykulacja: staccato.Kilku chłopców sięga do kieszeni brązowych koszul, wyjmuje ołówki i jednakowe notesyi pilnie robi notatki.Dwaj Murzyni są bardzo zadowoleni i uśmiechają się miło od ucha doucha.Wdzięcznie błyskają białkami oczu.Okazują mnóstwo dobrej woli, może głupoty,niewinnej radości, szacunku i wdzięczności.Muszę przyznać, że w tym momencie nasuwa misię skojarzenie ze zbłąkanymi psami, po które właśnie przyszli nowi państwo.Tymczaseminstruktor rzuca słowa: ewolucja.Selekcja.Degeneracja.Pstryka palcami, a Murzyni jakjeden mąż odpowiadają piskliwym chichotem, pokazując śnieżnobiałe zęby.Instruktor rozstawia kciuk i palec wskazujący, bez dotykania mierzy szerokość ich czół, tąsamą metodą mierzy własne czoło, i mówi: Also&Krótki wykład kończy słowem  cywilizacja. Podopieczni chowają ołówki i notesy.Czar prysł.W milczeniu ruszają w dalszą drogę.Wydają się zatroskani.Odchodzą energicznym krokiem w dół rzeki, w stronę centrum miastai muzeów.Wyglądają teraz jak wojskowy patrol, zwiad, który niespodziewanie natknął się naprzednie straże nieprzyjaciela, wycofał się i spieszy wezwać posiłki.Czar prysł.Ja też ruszam w kierunku domu.Po drodze jestem skłonny zgodzić się wmyślach, że Europa jest zagrożona.U jej bram istotnie stoi rasa barbarzyńców.Zagłada grozinaszej muzyce, prawom, sztuce handlowej, subtelnej ironii, umiejętności wychwytywanianiuansów i odczuwania ambiwalencji.Rasa barbarzyńców u bram.Przecież historia uczy, żemongolskie hordy napłynęły już kiedyś z mrocznej Azji nad same brzegi Dunaju i stanęły podWiedniem.W domu Lisel podaje kolację bez słowa.Ojciec też milczy z nachmurzoną miną.Interesyidą coraz gorzej.W mieście panuje nieciekawa atmosfera.Co było, nie wróci.Ministerzarzeka się w radiu, że zgniecie komunizm, kosmopolityzm i inne destrukcyjne elementy.Rząd jego zdaniem okazał dużo pobłażliwości wobec tych pasożytów, a oni odpowiedzieliniewdzięcznością.Ojciec wyłącza radio.Nadal milczy.Może w duchu obwinia %7łydów zEuropy Wschodniej, którzy zalali Wiedeń i sprowadzili na nas wielkie kłopoty.Ja też jem wciszy i znikam w swoim pokoju.Margot, jej ramiona, szyja, wciąż stanowią tło moich myśli.Co miałem powiedzieć ojcu? Jest wiecznie przekonany, że jego jedynaka tak dalecepochłaniają flirty studenckie, że nie dostrzega, co się dzieje w mieście i na świecie.o północyschodzę do kuchni napić się wody i zastaję tam ojca.Siedzi samotnie w szlafroku, zzamkniętymi oczami, pali i milczy. Znowu masz bóle, tato?Otwiera jedno oko: Co ty pleciesz, Immanuelu.i po chwili dodaje: Przysłali mi dzisiaj prospekt syjonistyczny.Broszury z Palestyny.Ze zdjęciami.Wzruszam ramionami, przepraszam, życzę mu spokojnej nocy i wracam do siebie.Dokładnie tydzień pózniej przychodzi list.Jest to anonim.Na kopercie ktoś wypisał na maszynie nazwisko i imię ojca, wszystkiejego tytuły i adres fabryki.Ojciec otwiera list przy Indze, swojej sekretarce, i ciemnieje mu woczach.W kopercie jest niewielki arkusz porządnego grubego papieru listowego zpozłacanymi brzegami, z odciśniętym znakiem wodnym, ale bez daty, nagłówka i podpisu.Na samym środku kartki ktoś napisał ładnym okrągłym pismem jedno jedyne słowo: Jude.Zwykrzyknikiem. Co ty na to, Ingo?  spytał ojciec, kiedy odzyskał mowę. To fakt  odpowiedziała grzecznie, dodając:  Nie ma się o co obrażać, Herr Doktor.Topo prostu fakt.A ojciec trupiobladymi wargami wyszeptał: Czy kiedykolwiek się tego wypierałem, Ingo? Nigdy nie próbowałem zaprzeczać.Niecały miesiąc pózniej znalazł rzutkiego kupca na nasz dom z ogrodem.Fabrykęsprzedał spółce z Linzu.Inga została zwolniona w lodowatej atmosferze, zaś Lisel dostała wprezencie starą walizkę z ubraniami matki i została odesłana w góry, do rodzinnej wioski.Ojciec i ja bez trudu dostaliśmy zezwolenie na imigrację do Palestyny z rąk samegokonsula brytyjskiego: przywilej zamożnych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •