[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chciałam być blisko Sartorisa.Zdenerwowany, zdyszany, roztrzęsiony usiłował zgubićpozostałe sroki i zaszyć się w pomarańczowym gaju, gdzie lubił drzemać i odpoczywać.Tu, między cienkimi wierzchołkowymi gałęziami zbudował niewielkie gniazdo, w którymmieścił się tylko on sam.Teraz, ukryty w gęstwinie, usypiał jak w drzewnym kloszu, z które-go wystawał tylko cień ciemnego dzioba nad białą plamą piersi.Przysiadłam na gałęzi obok, ugasiłam pragnienie sokiem przejrzałej pomarańczy i spoglą-dając na wejście do gniazda usnęłam.Obudziło mnie ściszone wołanie, szamotanina.Sarto-ris krzyczał we śnie, trzepotał. Dość! słyszałam głos zniekształcony przez sen.Czyżby we śnie nadal ścigał białą kawkę? A może to jego ścigają senne ptaki?Od dłuższego czasu wilki szły ich śladem, porywając zrebięta i młode klacze.Droga tabu-nu wiodła po dawnych drogach ludzi, wśród rozsypujących się wsi, osiedli i miast.Wypo-czywały na placach, chroniły się w rozwalonych, rozbitych bramach.Wszędzie jednak czy-hały drapieżniki i konie czuły się coraz bardziej niepewnie.Za rogiem, za ścianą, z każdejuliczki dochodziły skowyty wilków, psów, rysi, ryki niedzwiedzi.Przerażały je wyczekującesępy, które leciały za nimi z nadzieją na wielką padlinę.Do miasta przyszły ze wschodu.Od dawna szukały świeżej soczystej trawy, zielonychwilgotnych pastwisk.Osaczyły je betonowe, asfaltowe ulice, szklane ściany, mury, gruzy,żelazne maszty, sterty zardzewiałej blachy.W szczelinach, dziurach, załamaniach rosły osty, rdesty, powoje i sucha ostra trawa bezsmaku i soku.Wszystko, co można było zjeść, wcześniej wyżarły jelenie, daniele, kozice,kozy.75Po kilku dniach głodu konie chciały już opuścić miasto.Kłusowały między murami, prze-mierzając place, forsując przerdzewiałe siatki, bariery, płoty.W końcu znalazły drogę na za-chód.Ogryzały korę z drzew.Wyciągały szyje do pomarańczy i oliwek.Odpoczywały w cieniudębów i cyprysów stale czuwając i sprawdzając, czy nie okrążają ich wilki i rysie.Kiedy konie wydostały się z miasta, skierowały się na północ do rzeki.Pagórkowatą okoli-cę pokrywały chaszcze i nieliczne drzewa.Przestraszył je skowyt.Dobiegał spomiędzy wysokich cyprysów ocieniających szerokipas kruszejącego asfaltu.Galopem ruszyły przed siebie.Nagle, na środku drogi, zaskoczyła je wrzawa rozdrażnionych srok, otaczających wężesplecione w walce.Jazgot, wrzask i szybkie ruchy biało czarnych połyskliwych ptakówprzeraziły ciężarną klacz prowadzącą tabun.Spłoszona odskoczyła w bok między wysychają-ce drzewa.Teraz pędziły w blask.Blask oślepiał.Zachodzące słońce pochylało się coraz niżej, oślepiając galopujące konie.Nie widziałyurywającej się skarpy, pociemniałego jaru, szarych skał, ostrych kamieni, gołoborza i prowa-dzących w dół kozich ścieżek.Jazgot srok, nawoływania Sartorisa, wilcze skowyty i szum ich własnego galopu odbijałysię od ciemnych ścian, zwielokrotniały się, potężniały i myliły.Koniom wydawało się, żepędzą za nimi nie znane krwiożercze drapieżniki.Niemal już czuły ostrość ich kłów i pazu-rów.Droga wydawała się prosta.Nagle urwała się, zniknęła.Ziemia usunęła się spod kopyt.Zsuwały się po stromym kamienistym zboczu głowami w dół, przewracały, potykały, spada-ły, rozbijały.Popychane ciężarem własnych zadów i brzuchów zbliżały się do płytkiego dnajaru o stromych ścianach, prowadzących w głąb dawnego żwirowiska.I znowu rozległ się wrzask srok, przywabionych wonią łajna i potu.Przewodniczka, wielka ciężarna klacz leżała ze złamaną nogą w białym marmurowymżwirze.Dyszała ciężko, osłupiałym wzrokiem patrząc na wystającą zakrwawioną kość.Pokaleczone, pokrwawione konie otoczyły ją, pochylały się, dotykały nozdrzami, współ-czuły.Wiedziała, że to koniec.Zarżała, uniosła się na tylnych nogach, usiłowała wstać.Za-chwiała się i ciężko zwaliła na bok.Sroki, kawki, gołębie dokładnie przeszukiwały szlak panicznej ucieczki tabunu.Wilgotneparujące końskie łajno zawsze przyciąga ptaki.Tylko, ileż łajna mógł pozostawić po sobietabun wygłodzonych koni?Leciałam obok Sartorisa i Rei starając się nie wpaść w tumany białego kurzu, wznieconegokońskimi kopytami.Kilka jasnożółtych, parujących kul obsiadły już wszędobylskie wróble. To moje! krzyczy Sartoris.Konie otaczały okaleczoną przewodniczkę zwartą ścianą.Odległe wycie wilków znowu wzbudziło przerażenie.Potykając się i kuśtykając pokłuso-wały ku przeciwległej ścianie.Tędy nie mogły się wydostać.Zawróciły.Znowu zatrzymałysię nad ranną klaczą.Rżała, chrypiała, rzęziła.Zawył wilk, tym razem już znacznie bliżej.Ruszyły w odwrotnym kierunku, tam, gdzie zbocze jaru wydawało się mniej strome.Sarto-ris zatrzymał się na skałce i patrzył na niezdarnie wdrapujące się konie.Najsłabsze, chore iwycieńczone nie miały sił, by się wspinać po ukośnych ścianach.Ich kopyta osuwały się wmasie piachu i żwiru.Klacz ze złamaną nogą rozpaczliwie wierzgała zdrowymi kopytami, z przerażeniem woczach patrząc za uchodzącym stadem.Z jej pyska ciekł zielonkawy śluz i gęsta piana.Chorei wygłodzone konie, które nie miały już sił, by wdrapywać się na strome zbocze, skupiły się wokół niej.76 Uciekamy! Odlatujemy! krzyknął Sartoris.Nadciągały sępy, krogulce, sokoły, orły, jastrzębie, pustułki, kanie, błotniaki, dzienne so-wy.Mniejsze ptaki pierzchały, rozpraszały się.Na skałach drapieżniki ostrzyły dzioby i szpo-ny.Konie kuliły się, drżały, stawały na tylnych nogach, wierzgając i łomocząc kopytami.Wracałyśmy do miasta, do naszych cyprysów i cedrów.Wśród murów dojrzałem szare, podłużne cienie.To wilki, pewne swego, szły końskim śladem.Spływające ze skał strumienie uwięziły mnie w mrocznej, chłodnej pieczarze.Ulewa za-słoniła horyzont i nie widziałem niczego poza szarosrebrną ścianą, plującą lodowatymi kro-plami.Chłód.Błotnista maz podpływała wąskimi odnogami.Wskoczyłem na skalny próg i roz-krzyczałem się z obrzydzenia. Cuchnące! Wstrętne! Ohydne! skrzeczałem. Cuchnące! Wstrętne! Ohydne! odpowiedziało zwielokrotnione echo.Umilkłem, rozwarłem dziób.Echo odpowiadało nadal.Odpowiadało z coraz większej odległości, z gęstszej ciemności iz najgłębszej głębi.Nie słyszałem dotąd takiego echa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]