[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiwał na wszystko niedbale i pobłażliwie głową i podśpiewywałsobie, jadąc drogą okrężną przez miasto.Przed jakimś szynkiem stała grupa dorożkarzy, kiwając nań przy-jaznie rękami.Odpowiedział im coś radośnie, po czym nie zatrzymującpojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuścił się z kozła i przyłączył dogromady kolegów.Koń, stary mądry koń dorożkarski, oglądnął się po-bieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim kłusem.Właściwiekoń ten budził zaufanie  wydawał się mądrzejszy od woznicy.Alepowozić nie umiałem  trzeba się było zdać na jego wolę.Wjechaliśmyna podmiejską ulicę ujętą z obu stron w ogrody.Ogrody te przechodzi-ły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te w lasy.Nie zapomnę nigdy tej jazdy świetlistej w najjaśniejszą noc zimo-wą.Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmierną, naktórej spiętrzyły się fantastyczne lądy, oceany i morza, porysowaneliniami wirów i prądów gwiezdnych, świetlistymi liniami geografiiniebieskiej.Powietrze stało się lekkie do oddychania i świetlane jakgaza srebrna.Pachniało fiołkami.Spod wełnianego jak białe karakułyśniegu wychylały się anemony drżące, z iskrą światła księżycowego wdelikatnym kielichu.Las cały zdawał się iluminować tysiącznymi świa-tłami, gwiazdami, które rzęsiście ronił grudniowy firmament.Powie-trze dyszało jakąś tajną wiosną, niewypowiedzianą czystością śniegu ifiołków.Wjechaliśmy w teren pagórkowaty.Linie wzgórzy, włocha-tych nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia wniebo.Ujrzałem na tych szczęśliwych zboczach całe grupy wędrow-ców, zbierających wśród mchu i krzaków opadłe i mokre od śniegugwiazdy.Droga stała się stroma, koń poślizgiwał się i z trudem ciągnąłpojazd, grający wszystkimi przegubami.Byłem szczęśliwy.Pierś mojawchłaniała tę błogą wiosnę powietrza, świeżość gwiazd i śniegu.PrzedNASK IFP UG Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG54piersią konia zbierał się wał białej piany śnieżnej, coraz wyższy i wyż-szy.Z trudem przekopywał się koń przez czystą i świeżą jego masę.Wreszcie ustał.Wyszedłem z dorożki.Dyszał ciężko ze zwieszonągłową.Przytuliłem jego łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczachlśniły łzy.Wtedy ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. Dla-czego mi nie powiedziałeś?  szepnąłem ze łzami. Drogi mój  to dlaciebie  rzekł i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa.Opuściłem go.Czułem się dziwnie lekki i szczęśliwy.Zastanawiałem się, czy czekaćna małą kolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić domiasta.Zacząłem schodzić stromą serpentyną wśród lasu, początkowoidąc krokiem lekkim, elastycznym, potem, nabierając rozpędu, prze-szedłem w posuwisty szczęśliwy bieg, który zmienił się wnet w jazdęjak na nartach.Mogłem dowoli regulować szybkość, kierować jazdąprzy pomocy lekkich zwrotów ciała.W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniającgo na przyzwoity krok spacerowy.Księżyc stał jeszcze ciągle wysoko.Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w co-raz to kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca.Jak srebrne astro-labium otwierało niebo w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza iukazywało w nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swychkół i trybów.Na rynku spotkałem ludzi zażywających przechadzki.Wszyscy,oczarowani widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrneod magii nieba.Troska o portfel opuściła mnie zupełnie.Ojciec, pogrą-żony w swych dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkęnie dbałem.W taką noc, jedyną w roku, przychodzą szczęśliwe myśli, na-tchnienia, wieszcze tknięcia palca bożego.Pełen pomysłów i inspiracji,chciałem skierować się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z książ-kami pod pachą.Zbyt wcześnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnościątej nocy, która nie chciała się skończyć.Poszliśmy gromadą na spacer stromo spadającą ulicą, z której wiałpowiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzyła się naśniegu, czy też świt już wstawał.NASK IFP UG Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG55ULICA KROKODYLIMój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiegobiurka starą i piękną mapę naszego miasta.Był to cały wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotniespojone skrawkami płótna, tworzyły ogromną mapę ścienną w kształciepanoramy z ptasiej perspektywy.Zawieszona na ścianie, zajmowała niemal przestrzeń całego pokojui otwierała daleki widok na całą dolinę Tyśmienicy, wijącej się falistobladozłotą wstęgą, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów istawów, na pofałdowane przedgórza, ciągnące się ku południowi, na-przód z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicąokrągławych wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jakodchodziły ku złotawej i dymnej mgle horyzontu.Z tej zwiędłej daliperyferii wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze wnie zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach do-mów, poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wy-odrębnić się w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazisto-ścią widoków oglądanych przez lunetę.Na tych bliższych planach wy-dobył sztycharz cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrąwyrazistość gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, świecącychw póznym i ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrążawszystkie załomy i framugi w głębokiej sepii cienia.Bryły i pryzmytego cienia wcinały się, jak plastry ciemnego miodu, w wąwozy ulic,zatapiały w swej ciepłej, soczystej masie tu całą połowę ulicy, tam wy-łom między domami, dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantykącieni tę wieloraką polifonię architektoniczną.Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospektów, oko-lica Ulicy Krokodylej świeciła pustą bielą, jaką na kartach geograficz-nych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy niezbadane iniepewnej egzystencji.Tylko linie kilku ulic wrysowane tam byłyczarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym pi-śmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów.Widocz-nie kartograf wzbraniał się uznać przynależność tej dzielnicy do zespo-NASK IFP UG Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG56łu miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponującymwykonaniu.Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę nadwuznaczny i wątpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegającyod zasadniczego tonu całego miasta.Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z podkreślonym jaskrawocharakterem trzezwej użytkowości.Duch czasu, mechanizm ekonomi-ki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił korzenie na skrawku jegoperyferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.Kiedy w starym mieście panował wciąż jeszcze nocny, pokątnyhandel, pełen solennej ceremonialności, w tej nowej dzielnicy rozwinę-ły się od razu nowoczesne, trzezwe formy komercjalizmu.Pseudoame-rykanizm, zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wy-strzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pre-tensjonalności.Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice okarykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami zpopękanego gipsu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •