[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mały hominid zbudził się już i przewracał z bokuna bokw swej kamiennej niszy.Usłyszał dudnienie bosych stóp dochodzące spomiędzy skalnegowałui granicy wysokich traw, których pędzelkowate kłosy kołysały się wporannymwietrze.Kilka par stóp przebiegało truchtem po ścieżce u podnóża skał, aichmasywne bose pięty rozgniatały piach.To paluchy, długie iodwiedzione,sprawiały, że krok ich był tak ciężki.Idący ubijali hałaśliwie piasek, a zichwklęsłych piersi dobywało się chrapliwe, niemal bolesne dyszenie.Powietrze wibrowało od kroków i oddechów, a fale dzwięku niosłysięwe wszystkich kierunkach, docierając do długich płatków uszuchłopca.W ułamkach sekund jego mózg przetworzył odgłosy ciężkich kroków.Hominid wstał i, drżąc ze strachu, chwycił dwa kamienie myśliwskie,wychylił twarz znad skraju skały i zerknął w dół.Poprzez niebieskawą mgiełkę na wciąż nie oświetlonej słońcemścieżcezobaczył kosmate bryły karków i ramion, które wydawały się ciemne,niemalatramentowoczarne.Chłopiec oparł pięści o półkę skalną i zacisnąłzęby, żebynie wydać nawet najcichszego dzwięku.Przywarł do skały, a jego umysłjakby pogrążył się we mgle.Wróciła mu pamięć.Przypomniał sobie.Przypomniał sobie, kim sąprzechodzące na dole wielkie stworzenia i co oznacza ich obecność.Niemal w tej samej chwili dostrzegł zapalniczkę: dziwny, lśniącykamień  dar pozostawiony mu przez obcego, który podróżowałowadem--bulwą  wyrzucony przez pawiany z jego niszy wpadł w szczelinęskalną.Teraz pojawił się ponownie, w sposób niemal magiczny.Wargichłopcarozchylił uśmiech zdumienia.Długim, szczupłym palcem wydobył przedmiot ze szczeliny,następniezstąpił do swojej niszy i ukazał się z powrotem z białą kościąramieniową,którą odnalazł był już wcześniej.Wsadził zapalniczkę pod pachę, a kośćramieniową w zęby, i nasłuchiwał.Kroki ucichły.Po chwili rozległy się znowu, podążając w kilkukierunkachnaraz: kroczący ciężko patrol rozdzielił się, przeszukując skały. Niewielki mózg chłopca natychmiast dostrzegł w tym szansę:trzebaoddalić się niepostrzeżenie, podczas gdy niewidoczni intruzi będąsłyszelinawzajem swoje kroki.A odgadywanie kierunku ze słuchu nie należałodoich mocnych stron.Rzucił kamieniem na ścieżkę, w kierunku przeciwnym dowschodzącegosłońca.Usłyszał stukot, a potem bieganinę ciężkich ciał.Podbiegł naskrajskały i, niewidoczny dla przeciwników, dał ogromnego susa przezścieżkę.Wylądował w trawie twardo i z hałasem.Przybliżył się chyłkiem dościeżki,przykucnął i wytężył wzrok.Wielkie cienie chaotycznie penetrowały ścieżkę  tam i zpowrotem.Potem zeszły z niej i poczęły przeczesywać trawę.141 Chłopiec wstał.Oglądając się przez ramię, pospieszył za rógskalnejpalisady, a potem dalej wzdłuż jej ścian ciągnących się ku północyniczymskamieniała armia i kończących się wypiętrzeniem półek i tarasów ustóp Mau.Słońce dalej wędrowało w górę, rozpoczynając kolejny dzień.Wodległymmieście mijały godziny.W buszu realizowały się potencjałyewolucyjne,a gatunki stawiały kolejny krok na swej drodze ku przetrwaniu albowymarciu.Siedem godzin pózniej w mieszkaniu Kena zabuczał komputer,wyświet-lając przesłane siecią Internetu wyniki badań naukowych.Przestarzały StyleWriter" drukował powoli tekst artykułu opublikowanego w QuarterlyReview of Biology".Ken gimnastykował się, leżąc przy drukarce, iobserwowałz ukosa ruch perforowanego papieru.Zadzwonił telefon.Ken wstał i  z grymasem prostując zmęczoneplecyi ramiona  podniósł słuchawkę. Filiżanka kawy dla bezrobotnej reporterki?  zażartowałaYinka.Zachichotał zaskoczony. Gdzie jesteś? Tuż za rogiem. Kawa chyba mi się skończyła, ale może mam trochę herbaty. Wspaniale.Zaraz będę. Czekaj. Zamierzał spędzić dzień, robiąc zapasy na wyprawę.Może to nie najlepsza pora, taki u mnie bałagan. Masz dwie minuty. Co robisz w tej części miasta? Poszłam na lunch do tego, co pozostało po klubie prasyzagranicznej.Nie przejmuj się bałaganem.Wiesz, mam brata bałaganiarza. Zgoda. W końcu pomogła mu zorganizować wyprawę.Zdążyszw pięć minut? W dwie.Widzę stąd twój dom. Wyłączyła się.Pokręcił głową. StyleWriter" skończył drukować.Ken oderwałostatniąstronę, podniósł niewielki plik papieru i obszedł z nim pokój, szukającszlafroka.Znalazł go na oparciu krzesła w saloniku.Rzucił papiery natapczan, złapał szlafrok i pognał do łazienki, prosząc Boga, by byławoda.Była.Wpadł pod zimny prysznic, namydlił się, drapiąc skórępaznokciami, opłukał, wytarł i wbił się w szlafrok w chwili, kiedy zadzwonił portier,zapowiadając Yinkę.Kazał mu ją wpuścić, popędził z powrotem do łazienki, wytrząsnąłszczoteczkę ze szklanki, wycisnął z tubki resztki pasty, wymyłenergiczniezęby, aż zaczęły krwawić dziąsła, i znów pognał do saloniku.Zapukano do drzwi, lekko i szybko, jak pukają kobiety.Otworzył.Yinka miała na sobie prostą bawełnianą sukienkę, białąz wąskimi wyłogami, i białe pantofle na wysokim obcasie, w którychwydawała się wyższa.Spojrzał, jakby widział ją po raz pierwszy.Wyglądasz tak oficjalnie.142 Przesunął dłonią po policzku.Zapomniał się ogolić. Tak.Sądziłam, że powinnam się odstawić, bo był to swegorodzajupogrzeb.Usłyszał w jej głosie ten sam ton, co w czasie jazdy samochodemtrzymany na wodzy gniew.Rozejrzała się po mieszkaniu, spojrzała nagipsowe odlewy; nie wyglądały przekonująco w świetle dnia. Yinko, dobrze się czujesz?Jestem umiarkowanie wściekła.Gdzie herbata?Siadaj, zaraz zrobię [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •