[ Pobierz całość w formacie PDF ]
."Było już ciemno, kiedy mokrzy i zmarznięci stanęli uprogu klasztoru barifian.Posępna budowla zostaławzniesiona w okresie póznego średniowiecza, ale od tam-tego czasu przeszła szereg renowacji. Wspinając się po kamiennych schodkach do wejścia,Reiner zwrócił uwagę na kolumny podtrzymujące arkadywokół budowli, rzezbione w postacie aniołów.Na ichtwarzach architektowi udało się uchwycić ową obcość,charakteryzującą boskie istoty, bowiem nawet wyryte wkamieniu uśmiechy zdawały się Hauptmannowi zimne,odległe, pozbawione ludzkich uczuć.Włos zjeżył mu sięna karku.Jeśli tak mieli wyglądać boscy posłańcy, to cie-szył się, że już dawno temu odstąpił od wiary.Anioły spoglądały na niego wyniośle i drwiąco.- Czujesz coś, prawda, efendi? - zapytał Aziz, sięgającdo mosiężnej kołatki w kształcie cherubina.Reiner zmrużył oczy i wzruszył ramionami.Czuł jedy-nie zimno promieniujące z kamiennych ścian budynku i zprzemoczonego ubrania.Czy było tu coś jeszcze?Trzy uderzenia kołatki.Potem następne trzy.Nic.- Chyba nikogo nie ma.Budowla wygląda na opusz-czoną - mruknął Reiner, poprawiając kołnierz.- Są tu.Czujesz to nie gorzej niż ja.Jakby w odpowiedzi na słowa Aziza usłyszeli trzaskmechanizmu zamkowego.- Klienci Warthofen? - mruknął z powątpiewaniemReiner.Aziz wzruszył ramionami.- Często diabeł siada za krzyżem, efendi.Drzwi stanęły otworem, ale nikt nie wyszedł im napowitanie.- I co to nam mówi o twoich przyjaciołach?- Tylko tyle, że mają dobre zamki - zachichotał Aziz izanim Erhard zdążył odpowiedzieć, zniknął w środku.- Któregoś dnia - prychnął Reiner i również przekro-czył próg. Wewnątrz było ciemno i duszno, w powietrzu unosiłsię zapach starzyzny.Aziz poprowadził ich w głąb budow-li, jakby znał jej rozkład na pamięć.Po drodze mijali po-żółkłe, gnijące draperie, wyblakłe ikony z czasów krucjat ipopękane popiersia, których rysy zatarł czas.Im dłużejszli, tym klasztor wydawał się Erhardowi bardziej obcy.Szare dotychczas ściany nabrały zielonkawego zabarwie-nia, powietrze wypełniła wilgoć.Jakby w środku Waty-kanu wyrosła tropikalna dżungla.Na samą myśl prze-biegł go dreszcz.- To tu - szepnął Aziz, gdy korytarz nagle przeszedł wobszerną salę.Stało tu tylko kilka drewnianych ław i ta-boretów.Reiner rozejrzał się, ale nie dostrzegł nic więcej.- Co  tu ? Mamy czekać, aż ktoś się łaskawie zjawi?- To nie potrwa długo - odparł cicho Arab.Wydawał się bardziej niż zazwyczaj spięty, jakby poraz pierwszy nie był pewien ich losu.Na twarzy Haupt-manna pojawiły się kropelki potu.Strach jest zarazliwy,pomyślał.- Coś nam przyniósł? - Słowa dobiegały nie wiadomoskąd, rozchodziły się swobodnie w powietrzu, jak kręgina wodzie.- Nic! - rzucił Aziz.- Przyszliśmy zobaczyć się z Bie-siadnikiem.- Z Biesiadnikiem.Biedny.Postradał zmysły.- Każdesłowo wypowiedziała inna osoba, chociaż Reiner nadalnikogo nie widział.- Twój koniec.Bliski.- Nie ja.On.- Głosy zamilkły.- Mamy denary.Chce-my, żeby nas, jego, do niego zaprowadzono.- A ciszej, także Reiner ledwie słyszał: - Ty masz szansę, której naturami nie dała.Idz z nimi albo już nie żyjesz.- Wepchnął mu do ręki kilka złotych monet.- Jedna za pytanie.- Aziz - syknął ze złością Erhard.- Jeśli nie chcesz zgi-nąć szybką, bolesną śmiercią.- Sięgnął do kieszeni popistolet.Z mroku wyłoniły się postacie.Dwie przed nim, dwieprzed Arabem.Wszystkie trzymały w dłoniach karabinytermostrugowe.- Twój kompan chyba nie jest pewny.- Jest pewny - oświadczył Aziz, zerkając porozumie-wawczo na Erharda.- Jestem - potwierdził Reiner.Nie miał wyjścia, przynajmniej na razie.Ale kiedy tyl-ko nadarzy się sposobność, kiedy tylko wykonają jedenfałszywy ruch.Powtarzał to sobie w duchu raz po raz,jakby sam nie bardzo w to wierzył.Mnisi - nie miał dlanich innego określenia - prowadzili ich w dół, ciągle wdół.Kręte, nierówno ciosane korytarze wiły się i splatały,wydawało się, że bez żadnego planu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •