[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spojrzałem w stronę barówi dostrzegłem, że wszystkie samochody poza moim buickiemopuszczają parking.Niektóre dopiero ruszały, inne stały już w kolejce,by dołączyć do powrotnej kawalkady.Ruszyłem lewym poboczem, by się oddzielić szerokością jezdni odaut jadących do Kelham.Wypito tego wieczoru morze piwa, a w 1997koncepcja niepijącego kierowcy nie była zbyt popularna, szczególniew wojsku.Nad szosą unosił się tuman kurzu i ostre światła reflektorówz trudem go przebijały, silniki wyły na wysokich obrotach.Dwieściemetrów dalej samochody podskakiwały na przejeździe, dodawały gazui ginęły w ciemnościach.Deveraux siedziała w radiowozie zaparkowanym na poboczu tuż zaprzejazdem, przodem do mnie.Szedłem ku niej, co chwilawyprzedzany przez kolejny samochód z wojakami kompanii Bravo.W ciągu minuty, którą zajęło mi dotarcie do toru, minęło mnie conajmniej trzydzieści samochodów z co najmniej dziewięćdziesięciomawojakami, ale nie zdążyłem do niego dojść, gdy strumień pojazdów sięprzerzedził.Wprawdzie ostatni maruderzy wciąż mnie jeszczewyprzedzali, odstępy między samochodami rosły do pięciu, dziesięciu,potem dwudziestu sekund, a ich kierowcy coraz bardziej przyspieszali,goniąc punktualniejszych kolegów.Musiałem chwilę odczekać, by bezpiecznie przeprawić się na drugąstronę toru.Na mój widok Deveraux otworzyła drzwi i wysiadła.Przezchwilę staliśmy obok siebie w blasku samochodowych reflektorów.– Jeszcze pięć minut i nikogo tu nie będzie – powiedziała.– Alemuszę poczekać na Butlera i Pellegrina.Nie mogę się zmyć przed nimi.To nie byłoby fair.– A kiedy oni wrócą? – spytałem.– Przejazd pociągu trwa pełną minutę.Teoretycznie to niedługo, alejak się cały dzień pracowało, to się niemiłosiernie dłuży.Na pewno będąchcieli przejechać przed północą.– Jak długo przed północą?– Niestety, niewystarczająco długo – odrzekła z uśmiechem.– Zapięć dwunasta, coś koło tego.Za późno, żeby wrócić do hotelu.– Szkoda.Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.– Wsiadaj, Reacher.* * *Uruchomiła silnik, odczekała, aż przejadą ostatni maruderzyz kompanii Bravo, po czym wjechała na przejazd i skręciła ostrow prawo, ustawiając samochód w poprzek szosy, równolegle do toru.Delikatnie naciskając pedał gazu i ostrożnie manewrując kierownicą,wjechała prawymi kołami na prawą szynę tak, że lewe znalazły siępośrodku toru, a samochód przechylił się pod dość znacznym kątem.A potem ruszyła do przodu z jedną ręką na kierownicy, drugą opartą naudach.Prowadziła pewnie i niezbyt szybko, ale się nie wlokła.Minęliśmy wieżę ciśnień i pojechaliśmy dalej.Lewe koła podskakiwałypo podkładach, prawe sunęły gładko po szynie.Widać było, żeDeveraux doskonale panuje nad samochodem.W pewnym momenciezahamowała i przechylony w lewo pojazd stanął.Prawie na środku toru.Dwadzieścia metrów na północ od wieży ciśnień.Dokładnie tam, gdzie samochód Reeda Rileya czekał na walnięcieprzez pociąg.W miejscu, skąd wzdłuż toru zaczynały się okruchy szkła.– To nie twój pierwszy raz, prawda? – powiedziałem.– Nie, już to robiłam – odrzekła.74– Teraz będzie najtrudniejsze – dodała.– Wszystko zależy oddobrania właściwego pędu.– Skręciła kierownicę ostro w lewoi podczas gdy przednie prawe koło ześlizgnęło się z prawej szyny,gwałtownie dodała gazu, pomagając lewemu kołu przeskoczyć przezlewą szynę.Samochód podskoczył, noga Deveraux pozostała na pedalegazu i pozostałe koła kolejno zrobiły to samo, piszcząc gumą opono stalową szynę.Zdjęła nogę z gazu i zatrzymała się równolegle do toru.Jego kamieniste podłoże zaczynało się nie więcej niż półtora metra odmojego okna.– Uwielbiam to miejsce – powiedziała.– Z powodu rowuprzy szosie trudno się tu dostać.Ale warto się potrudzić.Dość często tustaję.– O północy? – spytałem.– Wyłącznie – odrzekła.Odwróciłem głowę i spojrzałem w tylną szybę.Widać byłokrzyżówkę toru z szosą.Więcej niż czterdzieści metrów od nas, mniejniż pięćdziesiąt.Przez chwilę nic się nie działo, ruch na szosie ustał.Pochwili przemknął jeden samochód, pędząc od strony Kelham ku miastu.Duży radiowóz z lampami na dachu i emblematem na drzwiach.– Pellegrino – powiedziała Deveraux.Ona też odwróciła głowęi patrzyła.– Pewnie schował się w jakimś zakamarku sto metrów daleji kiedy minął go ostatni spóźnialski, policzył do dziesięciu i popędził dodomu.– Butler stał przy samej bramie Kelham – zauważyłem.– Tak, będzie się teraz ścigał z czasem.I tylko on nam możeprzeszkodzić.Gdy przejedzie, to gwarantuję, że zostaniemy tu sami jakpalec.To małe miasteczko, Reacher.Wiem dokładnie, kto co robi.Mój wewnętrzny zegar wskazywał dwudziestą trzecią czterdzieścidziewięć, a to znaczyło, że wyścig Butlera wymaga precyzyjnegowyliczenia czasu.Zapewne pojedzie setką, więc przejechanie pięciukilometrów zajmie mu trzy minuty.Ale te trzy minuty zaczną tykaćdopiero od momentu, gdy go minie ostatni maruder, a przynajmniejkiedy ujrzy na horyzoncie światła jego samochodu.Ale może się teżzdarzyć, że ten ostatni będzie jechał powoli i ostrożnie z racji wypitegopiwa, zwłaszcza że chwilę wcześniej minął przyczajony na poboczuradiowóz Pellegrina.Z mojego wyliczenia wynikało, że Butler nadjedzieza jedenaście minut, czyli dokładnie o północy.Nie omieszkałempowiedzieć tego głośno.– Urwie się wcześniej – zawyrokowała Deveraux.– Przez ostatniedziesięć minut niewiele się działo i jakieś pięć minut temu ruszył spodbramy.Tak sądzę.W każdej chwili może przejechać przez tor.Oboje wpatrywaliśmy się w szosę.Nic nie jechało.Otworzyłem drzwi, wysiadłem i stanąłem na krawędzi kamienistejpodsypki.Od lewej szyny dzielił mnie nie więcej niż metr.Obie lśniływ świetle księżyca.Oceniłem, że pociąg musi się znajdować jakieśpiętnaście kilometrów na południe.Może właśnie mija Mariettę.Deveraux wysiadła po swojej stronie i stanęliśmy obok siebie, oparcio bagażnik radiowozu.Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt jeden.Zostałodziewięć minut.Wlepialiśmy wzrok w szosę.Nic nie jechało.Deveraux podeszła dwa kroki do przodu auta i otworzyła tylnedrzwi.– Na wszelki wypadek – wyjaśniła.– Lepiej bądźmy gotowi.– Za ciasno – mruknąłem.– Nie lubisz robić tego w samochodzie?– Nie projektują ich na moje wymiary.Spojrzała na zegarek.– Nie zdążymy wrócić na czas do hotelu.– Zróbmy to tu.Na ziemi – powiedziałem.Po jej twarzy przemknął uśmiech.A potem uśmiechnęła się szeroko.– Mnie to odpowiada – powiedziała.– Jak Janice Chapman.– O ile rzeczywiście tak było.– Ściągnąłem bluzę mundurui rozpostarłem ją na chwastach obok toru.Nie przestawaliśmy wpatrywać się w szosę.Nic nie jechało.Odpięła pas z kaburą i położyła na tylnym siedzeniu w radiowozie.Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt cztery.Zostało sześć minut.Ukląkłemi przytknąłem ucho do szyny.Słychać było daleki metaliczny szmer, aletak cichy, jakby go nie było [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •