[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kolory miały równie dziwaczne jak kształty, bowiem już od milionów lat barwiłyje soki ziemi, a pózniej wypolerowało je i wygładziło morze.Białe w złoty czy czerwony wzór,krwistoczerwone w białe kropy, niebieskie i bladopłowe, kawowe w ciemnordzawe wzory jakpaproć, różowe jak peonie z białymi hieroglifami egipskimi niosącymi w poprzek kamyczkówjakiś tajemniczy nieczytelny przekaz.Tak, jakby wzdłuż brzegu morza rozrzucono niezwykłebogactwo klejnotów.Brodziłem w ciepłej płyciznie, potem dałem nurka i wypłynąłem dalej, na chłodniejszewody.Tu, jeśli się wstrzymało oddech i opadło na dno, aksamitna miękka kołderka morza namoment ogłuszała, stępiała człowiekowi słuch.Potem, po chwili, ucho dostrajało się dopodwodnej symfonii.Dalekie pulsowanie motoru łodzi, miękkie jak bicie serca, łagodny szeptpiasku, przesypywanego i włóczonego przez morze, a nade wszystko melodyjne pobrzękiwaniekamyków na brzegu.Chciałem posłuchać morza przy robocie, jak przeciera i poleruje swójwielki skład kamieni, wypłynąłem więc z głębiny na płyciznę.Zakotwiczyłem się chwytającgarść wielobarwnych kamyków, a potem zanurzony z głową słuchałem, jak plaża śpiewa poddelikatnymi dotknięciami drobniutkich fal.Pomyślałem, że gdyby włoski orzech potrafiłśpiewać, pewno by to tak właśnie brzmiało.Chrup, brzęk, pisk, mruk, chrzęst (cisza podczascofania się fali), a potem znów to samo w innej tonacji przy następnej fali.Morze grało na plażyjak na instrumencie.Przez chwilę leżałem drzemiąc na ciepłej płyciznie, a potem, ociężały odsnu, wróciłem do oliwnego gaju.Wszyscy leżeli bezwładnie wokół pozostawionych szczątków jadła.Wyglądało to jakpobojowisko po jakiejś straszliwej bitwie.Zwinąłem się jak mysz w opiekuńczych korzeniachwielkiej oliwki i spokojnie odpłynąłem w sen.Obudziło mnie delikatne pobrzękiwanie kubeczków do herbaty, bo Margo i matkanakrywały właśnie do podwieczorku.Spiro rozmyślał z ogromnym natężeniem nad ogniem, naktórym postawił imbryk.Przyglądałem mu się sennie, a tu imbryk uniósł pokrywkę i pokiwał naniego impertynencko, sycząc parą.Spiro sięgnął ogromniastą łapą i wlał zawartość do dzbankana herbatę, a potem obrócił się i objął ponurym spojrzeniem leżące ciała. Herbata!  ryknął gromko. Herbata gotowa. Wszyscy porwali się, przerażeni. Wielki Boże, musisz się tak drzeć, Spiro?  narzekał Larry głosem ochrypłym od snu. Herbata!  Zbudzony Kralefsky rozglądał się wkoło jak wymięta ćma. Herbata, naJowisza! Cudownie! Wybornie! Wybornie! Chryste, jak mnie łeb boli  jęknął Leslie. To przez to wino.Mocne jak diabli. Tak, ja sam jestem troszkę rąbnięty. Lany ziewnął i przeciągnął się. Czuję się tak, jakbym się utopnął  mówił z przekonaniem Max. Utopnięty w małmazjii odżywiony sztucznym natchnieniem. Czy ty musisz zawsze tak kaleczyć język angielski?  złościł się Donald. Bóg jeden wie,że wystarczą na to tysiące Anglików, bez cudzoziemskiej pomocy. Pamiętam, że gdzieś czytałem  odezwał się Teodor, który zbudził się momentalnie jakkot, a że spał też jak kot, wyglądał po przebudzeniu świeżo i nienagannie, jakby w ogóle niespał. Pamiętam, czytałem kiedyś, że gdzieś w górach Cejlonu żyje plemię mówiące językiem,którego nikt nie może zrozumieć.Idzie o to, że nawet specjaliści językoznawcy nie są w staniego rozszyfrować. Coś mi to przypomina angielszczyznę Maksa  mruknął Donald.Powoli zaczynaliśmy się rozbudzać, dzięki herbacie, smarowanych masłem grzankom,słonym biskwitom, kanapkom z rukwią wodną i ogromnemu plackowi z owocami, wilgotnemu,kruchemu i tak wonnemu jak czarnoziem.Pózniej zeszliśmy do morza i pływaliśmy w ciepłejwodzie, aż zaszło słońce spychając na plażę cień góry, tak że brzeg wydawał się zimnyi wyzbyty barw.Poszliśmy potem do willi Stavrodakisa i siedzieliśmy pod boguwilą, patrząc, jakblaski zachodu bledną i stapiają się na horyzoncie nad morzem.Pożegnaliśmy się z panemdomu, który zmusił nas do przyjęcia kilkunastu dużych stągwi najlepszego wina na pamiątkęwizyty u niego i ruszyliśmy z powrotem do naszej benzina.Idąc do łodzi wyszliśmy z cienia góry i znowu znalezliśmy się w ciepłym blasku słońca,które zatapiało się, okrwawione, za wyniesieniem Pandokratora rzucając na wodę migotliwerefleksy jak płonące cyprysy.Kilka małych chmurek oblało się czerwienią i żółtością, potemsłońce dało nurka za górę i niebo z błękitnego zmieniło się w bladozielone, a gładkapowierzchnia morza zapaliła się na jedną ulotną chwilę czarodziejskimi barwami opalu.Motordygotał, gdy ruszaliśmy w drogę powrotną do miasta rozwijając za sobą motek białej koronkikilwateru.Sven zaintonował cichutko na akordeonie początek  Krzewu migdałowego i wszyscyzaczęliśmy śpiewać:Krzew migdałowy w kwiecie stal i w słońcu lśniłTrąciła go z pustoty.Znieg płatów na jej piersi padł ramiona skrył Czarne posrebrzył sploty.Znieg płatów na jej piersi padł ramiona skryłCzarne posrebrzył sploty.Głęboki, bogaty i gładki jak czarny aksamit głos Spiro stapiał się z ciepłym barytonemTeodora i tenorem Larry ego.Dwie ryby latające wyprysnęły z modrych głębin pod naszymdziobem, pokicały po wodzie i zniknęły w zmierzchającym morzu.Robiło się już na tyleciemno, że widać było drobne zielone błyski fosforu, gdy dziób naszej łodzi pruł powierzchnięwody.Ciemne wino bulgotało mile, przelewane z kamiennych dzbanów do szklaneczek,czerwone wino, które w zeszłym roku leżało i warczało w brązowych beczkach.Leciutkiwietrzyk uderzył łódz, ciepły i miękki jak kocia łapa.Kralefsky, z głową odrzuconą do tyłui wielkimi oczyma pełnymi łez, śpiewał w aksamitny granat nieba rozdygotanego od gwiazd [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •