[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uśmiechnęłam się, słysząc dochodzący z drugiego pokojuelektroniczny pisk.W tym obcym otoczeniu czułam się pewniej,wiedząc, że Lydia zacho- wala dawne śmieszne nawyki - że nadal zapomina wyłączyć budzik ipotyka się o wszystko.Niebo stało się czarne jak onyks.Naiwnie założyłam, że ciemność wdżungli oznacza ciszę, lecz nagle dolinę wypełniły hipnotyczne głosymodlących się mnichów.Dzwięk przeniknął moje ciało i cofnął mnie ocałe pokolenia - do anonimowych przodków z czasów przed rewolucjątechniczną, oświeceniem, a nawet renesansem.Gdy śpiew ucichł,rozległy się bardziej natarczywe odgłosy.Kładąc się, słyszałamświerszcze (kilka rodzajów), ptaki, żaby, psy i całą galerięniezidentyfikowanych stworzeń: świergoczących, skrzeczących,kwaczących, chrumkających, klekoczących, gwiżdżących ićwierkających.Przekrzykiwały się, a ich wołanie przypomniało mi ojeszcze dawniejszych czasach, gdy złe duchy stanowiły całkiem realnąperspektywę.Po chwili, wytrącona z równowagi tą złowieszczą symfonią,wyskoczyłam z łóżka i odnalazłam mojego iPhonea.Gdy nacisnęłamklawisz, ciemności rozproszyło zdjęcie Jonasza leżącego na głowiePhilipa jak beret.Ulżyło mi, że komórka działa.Przez chwilę sądziłam,że znalazłam się w innym stuleciu.Przy świetle latarki wygrzebałam z kosmetyczki zatyczki do uszu,dziękując obecnemu prezesowi niebios za to, że pamiętałam, by zabraćze sobą te pomarańczowe, ratujące zdrowe zmysły przedmiociki.Następnie policzyłam batony orzechowe.Dwa na każdą noc.Miałamnadzieję, że wystarczą.i Jeśli nie, będę musiała potraktować pobyt wklasztorze jak wczasy odchudzające.Przeglądając swój starannie przemyślany bagaż, poczułam się jakkretynka.Niemal wszystko, co przywiozłam w ramach  ochrony", okazało się bezużyteczne.Powiesiłam nasączonąpestycydem moskitierę na oknie, na wypadek gdyby Lydia po-traktowała kwestię moskitów zbyt optymistycznie.Co do jedwabnejwyściółki, bransoletek na owady, rękawiczek Marcela Marceau,białych podkolanówek i siatki na głowę - mogłam je sobie darować.Pigułki na zablokowanie i odblokowanie pozostały w opakowaniu.Niemal zaczęłam mieć nadzieję na spotkanie z kleszczem, żeby choćprzyrząd do ich usuwania do czegoś mi się przydał. A jednak - pomyślałam, ponownie kładąc się na łóżku (bardzoostrożnie, na wypadek gdyby okazało się bardziej kruche, niż na towyglądało) - podróż jeszcze nie dobiegła końca.Mnóstwo rzeczy możesię nie udać".Nawet przez zatyczki dobiegał mnie wrzask dżungli - ale byłam zbytzmęczona, żeby się tym przejąć.Ledwie zasnęłam, obudziło mnie stukanie dzięcioła.Po chwiliuświadomiłam sobie, że to nie ptak, tylko bęben wzywający mnichówna poranne modły.Wkrótce potem zaczęło się ich upiorne zawodzenie.Głosy, splecione w akordy, których nie wymyśliłby nawet Schoenberg,uniosły się nad sklepienie gąszczu.Ten dzwięk pochodził z innegoświata - tak mogłaby śpiewać ławica ryb.Zasłony przepuszczały różowe światło.Przez ponad trzy dekadymacierzyństwo dostarczało mi najróżniejszych doznań - od szczytówradości na oddziale położniczym po najstraszniejszą samotność nadgrobem.Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że za jego sprawą trafiędo klasztoru na Sri Lance.Na szczęście mnisi nie zaprosili mnie na modlitwy przed świtem.Może kobiety nie miały na nie wstępu.Zycie klasztorne nie ułatwiałospotkań z płcią przeciwną.Mężczyzni mieszkali po drugiej stronie wzgórza, daleko od domu mniszek.Powtórne zaśnięcie nie wchodziło w grę.Wygrzebałam się z łóżka.Ciekawe, jaki strój zaleciłyby mi Trinny i Susannah? Białe spodnie ibluzka z długimi rękawami wydawały się logicznym wyborem.Jasneubranie odbijało promienie słoneczne i zniechęcało owady.Włożyłambiałe podkolanówki, po czym zastanowiłam się nad rękawiczkamiMarcela Marceau - i schowałam je do walizki.Lydia zaprowadziła mnie na dół do jadalni - prostego pomieszczeniaz dwoma małymi stołami przykrytymi ceratą, ze zlewem i zmikrofalówką.Za biegnącymi przez całą ścianę szybami widniałaskłębiona masa błyszczących w słońcu roślin.Rozpoznałambananowce i palmy kokosowe, ale tak wybujałe, jakby brały hormonwzrostu.Większości gatunków nie znałam.Nie po raz pierwszyzawstydziła mnie moja ignorancja.Na stole pojawiły się: płaski chlebek dhał, delikatnie przyprawionekuleczki ryżowe i banany, kostka margaryny w jaskrawymopakowaniu oraz słoik pasty Vegemite.Oprócz tych dwóchimportowanych artykułów wszystkie składniki pochodziły znajbliższej okolicy klasztoru.Zniadanie było zdrowe i sycące, a Lydiami wyjaśniła, że zostało skomponowane według zasad ajurwedy.Awięc zgodnie z założeniem, że pożywienie powinno mieć właściwościlecznicze.Rozpoczynając ten dzień z otwartym umysłem,zastanawiałam się, czy nauczyciel Lydii zorganizuje jakieś zajęcia, wktórych mogłabym wziąć udział.Okazało się, że interesy zatrzymałygo na noc w Kandy, więc kazał nas przeprosić.Lydia zaproponowała,że oprowadzi mnie po klasztorze, a potem wpadła na po- mysł, że pojedziemy z mniszkami do miasta. Aha - dodała - a przedpołudniem z wioski przyjdzie wróżka".Gdy pozmywałyśmy naczynia i odstawiłyśmy je na miejsce, Lydiapokazała mi salę do medytacji, położoną nieco wyżej na zboczu góry.Spędzała tam wiele czasu w samotności, czasem ponad dwanaściegodzin dziennie, rozmyślając na siedząco i podczas chodzenia.W sali oprawie nagich ścianach panowała duchota i cisza.Usiłując zrozumieć, co moja córka tu robi, poprosiłam, żeby dała mikrótki kurs medytacji.Usiadłam na niebieskiej poduszce na podłodze,zamknęłam oczy i słuchałam jej głosu.Zdecydowanie kazała mi sięskupić na oddychaniu.Próbowałam, ale po plecach spływały mi strugipotu i poczułam zawroty głowy.Jak niesforne dziecko przerwałam jej wreszcie i spytałam, czy mogęsię położyć.Lydia skinęła łaskawie głową.Ale nawet w tej pozycjibyło mi niewygodnie.Prawa noga drżała, gardło miałam suche jakpieprz.Może to przez zmęczenie po podróży? Tak czy inaczejucieszyłam się, kiedy ćwiczenie dobiegło końca.Lydia pokazała mi dom swojego nauczyciela - ładną chatkę zwidokiem na dolinę.Potem minęłyśmy kwatery mnichów, gdzie nasznurkach suszyły się czerwonobrązowe ubrania.Moja córkawyjaśniła, że obecnie w klasztorze mieszka ich dziewięciu.Większośćto chłopcy od dwunastu do dziewiętnastu lat.Przeszłyśmy obok klasy -bez ścian, osłoniętej tylko dachem, za to z ławkami i białą tablicą -gdzie Lydia uczyła mnichów angielskiego i.neurobiologii.Niesamowite.Nie wszyscy jej uczniowie interesowali się tą nauką, ale informacje omedytacji i jej wpływie na mózg miały dla nich szczególne znaczenie.Okazuje się, że szczęście da się zmierzyćna podstawie aktywności kory około oczodołowej.Naukowcy odkryli,że człowiekiem, u którego poziom ten był najwyższy na świecie,okazał się mnich buddyjski.Nie miałam czasu zadać więcej pytań, bomusiałyśmy wrócić do jadalni na spotkanie z wróżką [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •