[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ojciec chciał go zabrać do Bordeaux, ale administracyjnenieporządki ostatniej chwili zatrzymały go w stolicy.Uczynił też coś więcej.W dzień największego wysiłku, gdy gubernator Paryża wyprawił w automobilach wszystkich mężczyzn zdatnych do boju.on wziął karabin i nie wzywany wsiadł z innymi urzędnikami ze swego biura.Widział tylko dym, domy spalone, zabitych i rannych.Ani jeden Niemiec nie przeszedł mu przez drogę, wyjąwszyoddział jeńców ułanów.Leżał kilka godzin nad brzegiem gościńca, strzelając.I nic więcej.W danej chwili tego byłodosyć dla Cziczi.Czuła się dumną będąc narzeczoną bohatera, aczkolwiek udział jego w bitwie trwał tak krótko.Ale po upływie paru dni sposępniała.Przykro jej było wychodzić na ulicę z Renem, prostym żołnierzem, w dodatku w służbie pomocniczej.Kobiety z ludu,podniecone wspomnieniem swoich mężów bijących się na froncie lub noszące żałobę po kimś ze swoich, zachowywałysię wyzywająco.Widok tego delikatnego.republikańskiego książątka zdawał się je drażnić.Często Cziczi słyszała wprzejściu urągliwe wyrazy w zastosowaniu do kryjaka".Jakże się będą śmiać jej przyjaciółki!Syn senatora odgadł niewątpliwie jej myśli i stracił również swój uśmiechnięty spokój.Przez trzy dni nie pokazał się uDesnoyers ów.Wszyscy myśleli, że go zatrzymała jakaś pilna robota w biurze.Pewnego dnia z rana Cziczi, idąc w stronę Lasku, ujrzała zmierzającego ku niej oficera.Miał na sobie nowiutki mundur, nowego niebieskoszarego koloru horyzontu", przyjętego teraz w wojsku francuskim.Opaska kepi była złocona,a na rękawach błyszczał trójkącik.Poznała go po uśmiechu, z jakim się ku niej zbliżał, powyciągniętych rękach.Ren oficerem!.Jej narzeczony podporucznikiem!. Tak, nie mogłem dłużej wytrzymać! Nasłuchałem się dosyć! Za piecami ojca i posługując się jego stosunkami,dokonał w ciągu paru dni tego przeobrażenia.Jako student Szkoły Centralnej mógł zostać podporucznikiem w artyleriirezerwy i prosił, by go wysłano na front.Kończyła się służba pomocnicza!.Za dwa dni jedzie na wojnę. Tyś to uczynił! wykrzyknęła Cziczi. Tyś to uczynił!Patrzyła na niego blada, z oczyma rozszerzonymi, które zdawały się pożerać go z zachwytu. Pójdz, mój mały!.Pójdz tutaj, słodki żołnierzyku.Winna ci coś jestem!I wciągnęła go w boczną uliczkę.Wprawdzie była ona równie uczęszczana jak główna aleja, ale co ją to obchodziło.Zuniesieniem zarzuciła mu ręce na szyję, ślepa i obojętna na wszystko, co nie było nim. Masz.masz!.I wycisnęła mu na ustach dwa donośne, gwałtowne pocałunki.Po czym, chwiejąc się na nogach, nagle omdlewająca, przyłożyła chusteczkę do oczu i zaczęła płakać rozpaczliwie.ROZDZIAA IIW PRACOWNIOtworzywszy pewnego dnia drzwi wchodowe, Argensola znieruchomiał, jak gdyby zdumienie przygwozdziło go domiejsca.Jakiś stary jegomość ukłonił mu się z uprzejmym uśmiechem. Jestem ojcem Julka.I ruszył do środka z pewnością siebie człowieka, który zna doskonale miejsce, gdzie się znajduje.Na szczęście malarz był sam i nie potrzebował biegać z kąta w kąt, by ukrywać ślady wesołego towarzystwa.Minęła dłuższa chwila, nim się opanował.Nasłuchał się tyle o don Marcelim i jego wściekłym charakterze, że tojego niespodziewane pojawienie się w pracowni przejęło go wielkim niepokojem.Czego sobie życzy ten straszliwy, jegomość? Ale przypatrzywszy mu się ukradkiem, nabrał otuchy.Don Marcelipostarzał się bardzo od początku wojny.Nie miał już tej strasznej i upartej miny, jaką wszystkich od siebie odstręczał.Oczy mu błyszczały pustą wesołością, ręce lekko się trzęsły, plecy się pochylały.Argęnsola który zawsze uciekałspotkawszy go na ulicy i z wielkim strachem przemykał się kuchennymi schodami w jego domu, powziął do niegonagle zaufanie.Straszliwy Desnoyers uśmiechał się do niego po koleżeńsku, tłumaczył się ze swoich odwiedzin.Chciał koniecznie zobaczyć mieszkanie syna.Biedny, staruszek! Ciągnęło go tu coś, niby kochanka, który, aby sobieosłodzić samotność, zwiedza miejsca, kędy przebywała jego umiłowana.Nie wystarczały mu już listy Juliana,potrzebował ujrzeć jego dawną siedzibę, dotknąć się przedmiotów, które go otaczały, odetchnąć tym samympowietrzem, pogadać z jego serdecznym przyjacielem.I spoglądał na malarza ojcowskimi oczyma. Zajmujący chłopiec,ten Argensola".Zapomniał całkiem, że nie znając,nazywał go. bezwstydnikiem" dlatego tylko, że dzielił rozwichrzone życie jego syna.Desnoyers rozglądał się z upodobaniem po pracowni.Znał dywany, meble, drobiazgi pozostałe po dawnymwłaścicielu.Przecież je sam kupował, a miał pod tym względem doskonałą pamięć, pomimo że tyle rzeczy nabył wżyciu.Ale teraz szukał tu czegoś osobistego, co by mu.przypominało tego, którego nie było.I wzrok jego spoczął naobrazach ledwo naszkicowanych, na studiach nie pokończonych, zapełniających kąty. To wszystko Julka?Wiele płócien należało do Argensoli, lecz ten pod wpływem wzruszenia staruszka okazał się wspaniałomyślnym.Tak, wszystko Julka.I, ojciec chodził od obrazu do obrazu, zatrzymując się z oznakami zachwytu przednajwiększymi bohomazami, jak gdyby odgadywał w nich piętno, geniuszu. Ma talent, prawda? pytał błagalnie. Zawsze wiedziałem że ogromnie zdolny.Trochę szaławiła, ale charakterzmienia się z wiekiem.Teraz to inny człowiek.I prawie rozpłakał się słysząc, jak młody Hiszpan z właściwą mu pochopnością do uniesień mówił o nieobecnym, jakoo wielkim artyście, który zadziwi świat, gdy przyjdzie jego godzina.Don Marceli ściskał mu ręce z wylaniem.Przyjaciele jego syna byli jego przyjaciółmi.Wiedział, jak żyją młodzi.Gdyby kiedy był w potrzebie, gdyby mu zabrakło gotówki dla oddania się swobodnie artystycznej pracy, niech sobieprzypomni, że on, Desnoyers, zawsze tu jest, chętny mu służyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]