[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczywiście, nie oczekiwali tego.Przesunął się na lewy pas, którym szła większość.Kolejne dwa transportery wtoczyły się naautostradę na wjezdzie przy Orono, by pilnować czterdziestu sześciu zawodników, którzy dotrwali.Tamci nie oczekiwali, że będziesz maszerował po trawie.Kolejny raz zażartowano z ciebie, Garraty,chłopie kochany.Nic poważnego, tylko kolejne drobne rozczarowanie.Po prostu.przestań marzyć,nie oczekuj niczego.Drzwi zamykają się jedne po drugich.Zamykają się.- W nocy będą odpadać - powiedział.- Będą odpadać jak karaluchy od ściany.- Ja bym na to nie liczył - odezwał się Collie Parker głosem pełnym znużenia, przygaszonym.- Czemu?- To jak przesiać przez sitko pudełko sucharków, Gar-raty.Okruchy przelecą w trymiga.Potemmałe kawałki połamią się i też przelecą.Ale duże suchary.- wyszczerzone w uśmiechu usta Parkerazalśniły w ciemności półksiężycem obślinionych zębów - całe suchary muszą się wykruszyć powoli.- Ale przejść taki kawał drogi.to przecież.- Ja dalej chcę żyć - powiedział ostro Parker.- Ty też, Garraty, nie zalewaj.Ty i tamten gość,McVries, możecie gadać głupoty całemu światu i sobie nawzajem, wielka mi rzecz, to wszystkobzdury, ale pomagają oszukać czas.Mnie nie zalewaj.Ty dalej chcesz żyć, taka prawda.I inni też.Będą umierać powoli.Po jednym.Mogę dostać kulkę, ale w tej chwili czuję się tak, jakbym mógłprzemaszerować do Nowego Orleanu, zanim upadnę na kolana przed smutnymi złamasami w tymsamochodziku z gąsienicami.- Naprawdę? - Garraty'ego ogarnęła rozpacz.- Naprawdę.Nie podniecaj się.Przed nami jeszcze daleka droga.Parker odszedł wydłużonym krokiem, tam gdzie chłopcy w skórach, Mike i Joe, nadawali tempogrupie.Garraty znów opuścił głowę i zaczął drzemać.Myśli popłynęły swobodnie - wielki pozbawiony wizjera aparat fotograficzny, robiącybłyskawiczne zdjęcia wszystkiego i niczego.Ojciec oddalający się wielkimi krokami w zielonychcholewiakach.Jimmy Owens; uderzył Jimmy'ego lufą wiatrówki, tak, zrobił to celowo, bo to byłpomysł Jimmy'ego, to rozebranie się i macanie nawzajem, to był pomysł Jimmy'ego, to był pomysłJimmy'ego.Broń zakreśla błyszczący łuk, plama krwi ("Przepraszam, Jim, o Jezu, trzeba przykleićplaster") na podbródku Jimmy'ego.Jimmy wyje.Jimmy wyje.Garraty podniósł głowę, oszołomiony i spocony mimo nocnego chłodu.Przed chwilą ktoś wył.Karabiny celowały w niską, krępą postać.Przypominała Barkovitcha.Wystrzeliły zgrabnie zestrojonei niska, krępa postać runęła na dwa pasy ruchu jak bezwładny wór z pralni.Krostowata, okrągłaniczym księżyc w pełni twarz nie należała do Barkovitcha.Garraty'emu wydawała się spokojna,pogodzona z losem.Przyłapał się na tym, że rozważa, czy nie byłoby dla nich wszystkich lepiej umrzeć, i bojazliwieuciekł od tej myśli.Ale c/y nie zawierała prawdy? Zanim przyjdzie koniec, ból w stopach podwoi się,może potroi, a już teraz był nie do zniesienia.Tylko że nie ból był najgorszy.Najgorsza była śmierć,84 nieodstępna śmierć, smród ścierwa, który zadomowił się w nozdrzach.Owacje tłumu - tło tych myśli -usypiały.Znów zapadł w drzemkę i śnił o Jan.Przez chwilę zupełnie o niej zapomniał.Lepiej drzemaćniż spać, pomyślał chaotycznie.Nogi bolały kogoś innego, z kim on sam miał jedynie luzny kontakt, iwystarczył niewielki wysiłek, by kierować myślami, przymusić je, by go słuchały.Powoli składał jej obraz.Drobne stopy.Silne kobiece nogi - kształtne łydki rozrastające się wpełne uda wieśniaczki.Wąski stan, piersi pełne i dumne.Inteligentna gładka twarz.Długie jasnewłosy.Kurwie włosy, myślał nie wiedzieć czemu.Raz jej to powiedział; po prostu wypsnęło mu się ioczekiwał, że będzie zła, ale w ogóle nie zareagowała.Chyba w głębi duszy czuła się pochlebiona.Tym razem obudziły go skurcze w kiszkach.Zagryzł zęby i maszerował dalej w równym tempie,aż to doznanie minęło.Zwiecąca tarcza zegarka mówiła, że jest prawie pierwsza.O Boże, błagam, zrób coś, żebym nie musiał srać przed tymi ludzmi.Błagam, Panie Boże.DamCi połowę całej wygranej, tylko spraw, błagam, żeby mnie przystopowało.Błagam, błagam, bła.Kiszki znów przeszył skurcz, silny i bolesny, potwierdzający fakt, że mimo strasznego zmęczeniaorganizm funkcjonuje prawidłowo.Jeszcze kilka kroków i Garraty wyszedł poza bezlitosny blasknajbliższej latarni.Nerwowo rozpiął pas, stanął, krzywiąc się zsunął spodnie, jedną ręką osłoniwszygenitalia, i przykucnął.Kolana strzeliły mu z hukiem.Mięśnie ud i łydek zaprotestowały, groziłyskurczem, kiedy napięto je wbrew ich woli w nowym kierunku.- Upomnienie! Czterdziestkasiódemka, upomnienie!- John! Hej, Johnny, patrz na tego biedaka.Wskazujące go palce, ledwo dostrzegalne w ciemności.Strzeliły flesze i Garraty odwrócił głowę.Nic nie mogło być gorsze niż to.Nic.Omal nie upadł na plecy, ale udało mu się podeprzeć jedną ręką.- Widzę! Widzę, jak mu wyłazi! - darła się piskliwie jakaś dziewczyna.Baker minął go, nie patrząc.Przez krótką przerażającą chwilę myślał, że wszystko i tak okaże się na nic - że to fałszywy alarm- ale po chwili było po wszystkim.Zrobił, co trzeba.Spazmatycznie łkając wstał i ni to pobiegł, ni topomaszerował, zapinając spodnie, zostawiwszy za sobą część siebie, dymiącą w ciemności i wy-patrywaną pożądliwie przez jakiś tysiąc ludzi.Do słoika! Postawić na kominku! Gówno facetaryzykującego życie!A jakże, Betty, mówiłam ci, mamy coś wyjątkowego w bawialni.na górze, na wieży stereo.Zastrzelili go dwadzieścia minut pózniej.Doszedł do McVriesa, zrównał się z nim.- Było ciężko? - spytał McVries.W jego głosie dzwięczał nie dający się pomylić z żadnym innymton admiracji.- Jak diabli.- Garraty wypuścił długi, drżący oddech.-Wiem już, czego zapomniałem.- Czego?- Zostawiłem w domu papier toaletowy.McVries zaskrzeczał z uciechy.- Jak mówiła moja babunia, kiedy nie masz korka, to trudno, będziesz miał ślisko w dupce,wnusiu.Garraty wybuchnął śmiechem, czystym, serdecznym śmiechem, pozbawionym histerii.Poczuł sięlżejszy, swobodniejszy.Bez względu na to, jak się sprawy ułożą, więcej nie będzie musiał przez toprzechodzić.- No, dałeś radę - odezwał się Baker z boku.- Jezu! Może wy wszyscy, chłopaki, przyślecie mi pocztówkę z gratulacjami?- To żadna frajda, kiedy tylu ludzi gapi się na ciebie -powiedział trzezwo Baker.- Słuchajcie,doszła mnie wieść.Nie wiem, czy mam w to wierzyć.Nie wiem nawet, czy chcę w to wierzyć.- O co chodzi? - spytał Garraty.- Joe i Mike.Chłopaki w skórach, o których wszyscy myśleli, że lecą na siebie.To Indianie Hopi.Chyba Scramm próbował nam to wcześniej powiedzieć i nie kojarzyliśmy, o co mu chodzi.Ale.wiesz.teraz usłyszałem, że to bracia.Garraty'emu opadła szczęka.- Podszedłem i przyjrzałem się im dobrze - kontynuował Baker.-I niech mnie szlag trafi,wyglądają na braci.- To pokręcone - rzekł gniewnie McVries.- To, kurwa, pokręcone! Za coś takiego ich starychpowinny wziąć Patrole!85 - Znałeś kiedyś jakiegoś Indianina? - spytał ze spokojem Baker.- Nie, chyba że z Passale.- McVries nadal był zły [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •