[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Judym tonąłoczyma w nowym pejzażu.Był on dla niego nowym prawdziwie.Wsi, a raczej ziemi, gleby, przestworu w tej porze roku doktor nigdyjeszcze nie widział.Budził się w nim święty instynkt praczłowie-czy, mglista namiętność do roli, do siewu i pielęgnowania zboża.Uczucia jego rozproszyły się i błąkały w tych szerokich widokach.Tam pod lasem, który dopiero zaczęły barwić liście, wśród wzgórzaotoczonego drzewami leży miejsce na dom.Olchy i sokory jeszczesą czarne.Tylko wysmukła, strzelista brzoza okryła się już cienkąmgłą liści tak szczelnie, że nagie pręty już się ukryły.Dokoła pniów106 Ludzie Bezdomniuśmiechają się bladoniebieskie przylaszczki.Obok lasu ciągnie sięwąska dolina, a środkiem niej przepływa strumień.Jakiś człowiekidzie po zboczu górki, schyla się, coś tam robi, nad czymś pracuje,coś sadzi czy sieje. Szczęść ci Boże, człowieku.Niech się stokrotnie urodzi tweziarno. - myśli Judym i zatapia oczy w tym miejscu, jakby byłodomem jego rodzinnym.Ale oto staje mu w oczach inny dom: sute-rena, wilgotny grób, pełen śmierdzącej pary.Ojciec wiecznie pijany,matka wiecznie chora.Zepsucie, nędza i śmierć.Co oni tam robili,czemuż mieszkali w jamie podziemnej, umyślnie zbudowanej na to,żeby hodować w ciele choroby, a w sercu nienawiść do świata?.I znowu pieści się z oczyma to wzgórze uśmiechnięte do słońca.Powóz mijał wioski, karczmy, lasy, rozdroża, i mknął gościńcembłotnistym.Słupy wiorstowe dość często nasuwały się przed oczyi upalono już ze dwie mile drogi, kiedy Dyzio dał znak życia.Dotej chwili pogrążony był w pewien rodzaj somnambulizmu.Siedziałzmartwiały jak bryła soli, wyłupionymi oczyma wodząc po rowach.Właśnie Judym tłumaczył matce coś interesującego, gdy uczuł, żego malec zaczyna łechtać po łydkach.W pierwszej chwili sądził,że mu się zdaje, ale wkrótce, rzuciwszy okiem, zobaczył na obliczułobuza znamię chytrości i wywieszony język, którym ten pomagałsobie niejako w procedurze łechtania.Dyzio wsuwał rękę międzynogawicę spodni Judynma i cholewkę jego kamaszka, odchylałskarpetkę i wodził po gołej skórze długą, ostrą słomą.Judym niezwracał na to uwagi, w nadziei że mania psotnicza ominie małegotowarzysza drogi.Stało się przeciwnie.Dyzio wynalazł pod siedze-niem jakiś zabłąkany długi, ostry badyl i tym sięgał aż do kolana.I to mu nie wystarczyło: wyskubywał nitki ze skarpetek, usiłowałzdjął kamasz, zawijał ineksprymable, dopóki się dało itd.Poczęłoto wreszcie doktora drażnić.Odsunął szorstkim ruchem rękę ło-buza raz, drugi, trzeci.Wszystko na nic.Język, wywieszony nabok, coraz bardziej wskazywał, że gotują się nowe eksperymenty.107 Stefan %7łeromskiI rzeczywiście: Dyzio zaczął zbierać dłonią duże i lepkie bryzgibłota, które osiadały na wachlarzu powozowym, lepił z nich wielkąpigułę i pakował na gołe ciało za cholewkę doktorskiego kamaszka.Judym wyrzucił pierwszą taką bryłę.Gdy malec ulepił drugą i wpa-kował ją znowu, odepchnął go mocniej, a gdy wreszcie po raz trzeciprzygotowywał się do tejże czynności, rzekł do niego:- Słuchaj, jeżeli się zaraz nie ustatkujesz, to ci zerżnę skórę.Chłopak uśmiechnął się zjadliwie, zebrał ręką nową garść błotai rozpostarł je na obnażonej nodze.Wtedy Judym kazał furmanowistanąć.Skoro tylko powóz się wstrzymał, otwarł drzwiczki, jednymzamachem skoczył na ziemię i wyciągnął ze sobą Dyzia.Tam ująłgo za kark lewą ręką, przechylił w sposób właściwy na kolanie i wy-sypał mu prawą około trzydziestu klapsów spod ciemnej gwiazdy.W trakcie tej operacji słyszał rozdzierający krzyk damy, czuł szarpa-nie za rękawy, nawet drapanie paznokciami, ale nie zwracał uwagi.Matka nieszczęsnego skazańca zerwała Judymowi kapelusz z głowy,rzuciła go w pole i wrzeszczała jak obłąkana.Gdy doktora dłoń za-bolała od razów, wrzucił chłopaka na siedzenie powozu, wyciągnąłswoją walizkę, wziął ją w rękę i kazał jechać.- Proszę pana doktora, jakże to jechać? - rzekł furman - jakżejechać? Niechże pan doktor wsiada.- Nie wsiądę! Jedz do Cisów z tą panią.Ja idę piechotą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •