[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Alenic takiego nie nastąpiło, usłyszał łagodny głos, nie roz-ró\niał wprawdzie słów, ale widać Lance zmienił postę-powanie w stosunku do zwierzęcia, nie tłukł kułakiem,by okiełznać i zmusić do posłuszeństwa.Wszystko uci-chło i mnich po chwili wrócił.Bez słowa wyjaśnienia starannie rozesłał na ziemiderkę, zło\ył na niej podró\ną, mocno podniszczoną sa-kwę.Wyślizgana przez lata u\ywania gładka skóra lśniław blasku płomieni.Przypomina właściciela, błysnęłoClaymore owi niespodziewane skojarzenie.Równie zu-\yta, równie twarda jak stare rzemienie.Równie mocna.Pojawiła się te\ ciekawość, co kryje się pod zniszczonąskórą.Tak jak i pod kapturem burego habitu.Nic specjalnego na pierwszy rzut oka.Lance wyj-mował małe woreczki, starannie zasupłane rzemykami.Niektóre podnosił do ucha, naciskał, jakby słuchałdzwięku, jaki wydaje zawartość pod naciskiem.Niektórewąchał, nawet nie rozwiązując, kiwał głową gestemaprobaty.Zioła, domyślił się wtedy Claymore, i jego zacieka-wienie wzrosło jeszcze bardziej.Kim ty jesteś? Przy-pomniał sobie teraz, \e o mało nie powiedział tego nagłos.Roześmiał się.Na głos te\ pytał.I te\ nie otrzymałodpowiedzi.Zioła i małe, misterne gliniane flakoniki, zatkanerdzeniem czarnego bzu, zalepione gipsem, nie pasowałydo mnicha, nawet świeckiego brata.Trąciły czarami iherezją, starym kultem, który Kościół pragnął wytrzebić Komu wyje pies 233by ślad nawet po nim nie został.Walijczykowi kojarzyłysię z rodzinnymi lasami, gęstymi i mrocznymi, które, jaksądził, dawno ju\ przepadły w mrokach niepamięci, takwiele wiosen upłynęło, odkąd je opuścił.Przestał się dziwić.Wszystko zaczynało się składać,nawet to miejsce tchnące wonią śmierci, martwa wioska,po której zostały zręby chat, popalone, spróchniałe belki irozsypane kamienie.I kości zabitych, których nikt niegrzebał, pozostawione tak, by rozwłóczyły je lisy, obja-dło ptactwo, a z resztek ciała oczyściły pracowite owady.By szkielety z tkwiącymi między \ebrami ułomkamibełtów, roztrzaskane ciosami mieczów czaszki mogływrastać w ziemię, pokrywać się zielonym liszajemmchów i zapomnienia.By półkręgi szczęk mogły szcze-rzyć się szyderczo spośród chwastów i burzanów.Zaczynał rozumieć, \e tylko tutaj, gdzie wcią\ krą\yłaśmierć, której nikt z tego miejsca nie odpędził od lat, nieułagodził pochówkiem ani ofiarą, mogą dokonać tego, cozamierzał Lance.Na derce pojawiły się miseczki wyrzezane z drewna,pociemniałe od mikstur i płynów, które wsiąkały w nieprzez lata.Dwa kubki, te\ drewniane, obciągnięte skórą.Lance, skupiony i uwa\ny, przetarł je czystą lnianąszmatką, która nie wiedzieć skąd pojawiła się nagle wjego dłoni.Pierwsza garść ziół wpadła w ogień.Ognisko buch-nęło płomieniem, złociste iskry, w które zamieniły sięwysuszone, drobno cięte listki, uniosły się w niebo mi-gotliwym kłębem.Wirowały niczym robaczki świę-tojańskie, gasły niesione wiatrem, spadały na trawę 234 Tomasz Pacyńskiw lekkich, niewa\kich płatkach popiołu.Dym stał sięsłodki i gęsty.Wtedy Lance zaczął mówić.Claymore z początku myślał, \e mnich mamrocze cośdo siebie.Mo\e przepowiada sobie tajemnicze formułki,mo\e modli się tylko.Nawet nie zastanawiał się do kogo.Kogo mo\e wzywać na pomoc ten okrutny, beznamiętnyczłowiek o błyszczących fanatyzmem bladych oczach.Kogo przyzywa, błaga, a mo\e odpędza.Wstrząsnął się.Od słodkawego zapachu zaczynało musię kręcić w głowie.Myśli poczynały się rwać.Zapłonęłanastępna garść wysuszonych listków i łody\ek, tumanunoszący się nad płonącymi \agwiami zgęstniał, jegowoń stała się ostra i dusząca.Dym począł ścielić się ni-sko, cię\ki i lepki, otulał siedzące postaci, wspinał siębiałymi, prawie dotykalnymi pasmami do ust i nozdrzy.Ramirez przez chwilę wstrzymywał oddech, oczy mułzawiły, nie widział ju\ prawie świeckiego brata, jegopostać rozmywała się w opalizujących, prześwietlonychpłomieniami kłębach, które zdawały się przybierać fanta-styczne, niespotykane kształty.Wreszcie odetchnął.Wciągnął opary głęboko do płuc.Głos Lance a stał się wyrazniejszy, Claymore do-kładnie rozró\niał ju\ poszczególne słowa.- To nic osobistego, Claymore.Padło na ciebie, poprostu, bo się nadajesz.Jesteś bystry, chciwy, ciekawski.Odwa\ny.I w sam raz pierdolnięty.Istotnie, pomyślał Walijczyk.Ale ta myśl nie niosłaju\ ze sobą złości, zaakceptował ją jak obiektywną praw-dę, z którą trudno walczyć.I trudno się na nią obra\ać. Komu wyje pies 235Czuł.Otępienie? Nie, to złe słowo.Tylko obojętność,jakby stał się samym umysłem oderwanym od ciała.I byćmo\e nawet tak było, bo choć miał świadomość, i\ tociało posiada, to utracił nad nim władzę.Czuł ostre ka-myki wpijające się w tyłek.Czuł ból mięśni, nadwerę\o-nych w krótkim starciu z braćmi de Lisle.Mrowienie wnodze, która ścierpła od niewygodnej pozycji.Ale ciałobyło odległe, przesyłało sygnały tylko w jedną stronę.Nie słuchało.Czegoś ty dosypał do ognia, Lance? - błysnęła trzez-wiejsza myśl.I zaraz zgasła.Nieistotne.Wąskie wargi mnicha lśniły czarnym, oleistym po-łyskiem.Pusty flakonik upadł na derkę.Claymore patrzyłzafascynowany, jak toczy się powoli, jakby czas rozcią-gał się do granic mo\liwości.Jak roni z szyjki po-jedyncze ciemne krople, które zamiast wsiąknąć w tka-ninę, rozbiegają się na boki jak \ywe.- Jesteś w sam raz, Claymore.Obserwowaliśmy cięod dawna, wiemy, co robiłeś i dlaczego.My, czyli kto? Walijczyk popatrzył w oczy Lance a,które nie były ju\ bladoniebieskie i spłowiałe, nie było wnich chłodu jesiennego nieba ani zimnego połysku stali.yrenice rozszerzyły się, zniknęły całkiem tęczówki.Claymore miał wra\enie, \e zagląda prosto w pustkęciemnej, bezdennej studni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •