[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tu wżenił się w miejscowy patrycjat i wnet zaczął stawiaćwłasny pałac.Niestety ludzie bywają zawistni i jakiś najemny zabójca, a może zrujnowany dłużnik(nie wiadomo, rozsiekano go bowiem nie przesłuchawszy) zakłuł protoplastę mizerykordią, gdy wtrakcie procesji niósł baldachim nad arcybiskupem.- Boże, ciało! - miał zakrzyknąć świętobliwy mąż na widok padającego blondyna z Tyrolu i,jak niektórzy twierdzą, stąd poszła nazwa czerwcowych uroczystości.Summa summarumzałożyciel rodu śmierć miał podłą, ale majątek pozostawił znaczny, tak że spadkobiercy mieli copomnażać.Damiano II, zwany Concelebrante, nie zajmował się już podatkami, miał własny bank,parę statków, nabył manufaktury wytwarzające broń, handlował z papieżem (jego brat Guilianootrzymał kapelusz kardynalski) i pożyczał złoto cesarzowi - czego namacalnym efektem był tytułhrabiowski.Finansowe interesy z tronem, choć zaszczytne, zaowocowały także poważnymkryzysem finansowym, gdy Najjaśniejszy Pan okazał się niewypłacalnym.Zcigany przez wierzycieli, Damiano II wybrał ucieczkę do Nowego Zwiata, gdzie podobnozmarł w nędzy albo zgoła został zjedzony.Wielu przypuszczało, że odtąd ród Malficano pojawiaćsię będzie jedynie w rejestrach kryminalnych.Ale nie, Orlando, ojciec Lodovica, podniósł ród zchwilowego upadku.Dłużników spłacił, pałac wykupił.Mówią, że nielegalnie handlowałniewolnikami z Turczynem, ale czego to złośliwe ludzie nie wymyślą.Inwestował w dobraziemskie i dzieła sztuki.I niezmiennie wchodził do Rady Siedmiu.Byli tacy, co twierdzili, że jegomarzeniem jest, wzorem florenckich Medyceuszy, dokonać zamachu na Republikę i ostać się jejudzielnym władcą.Jednak były to podejrzenia nie oparte na żadnych podstawach.Tym bardziej, że osobiste ambicje Orlanda powściągnęła choroba, o której nie wiedzianowiele nad to, iż należała do wyjątkowo paskudnych.Dobrze poinformowani twierdzili, iż była to odmiana galijskiej francy, którą to wielmoża jakoby złapał od własnej ochmistrzyni.W każdymrazie schyłek życia przepędził wewnątrz pałacu, nie opuszczając wydzielonej wieży.Od lat nikt gonie oglądał, zaś przeróżne plotki głosiły o jego ciele odpadającym od kości i przepotężnym fetorzewypełniającym donżon.Odór głuszono ponoć za pomocą kadzidła i azjatyckich pachnideł.A i takgołębiom, które przypadkiem zapuściły się nad rezydencję, kręciło się w głowie, aż półprzytomnewpadały do sadzawek.Nie dziw, że don Orlando wszelkie swe nadzieje ulokował w synach,starszym, Damianie III, który zastępował ojca na sesyjach Rady, i w młodszym, moim przyjacielu,Lodovico.***Kiedy Markus van Tam przestawał pić, wpadał w prawdziwy szał pracy.Powracał dopłócien wcześniej zaczętych lub porzuconych, przemalowywał je, łącząc ciemny styl flamandzki zrozsłonecznionym duchem Italii.Brał się też do moich lekcji.Do zadań rozwijających, jak jenazywał.- Sztuka jest w nas - mawiał - i jedyne, czego trzeba artyście, to skupienie, odpowiednia siławoli, iżby wydobyć na wierzch, co istotne, pozbywszy się rzeczy zbędnych.Miałem mu trochę za złe, że nie uczy mnie wszystkiego.Wciąż trzymał mnie z dala odswych tajemnych praktyk cmentarnych, które, o ile wiem, chyłkiem kontynuował.Dorwałemkiedyś tekę rycin Markusowych przedstawiających wnętrzności ludzkie.Serce, wątrobę, nerki,kościec, a przede wszystkim mózg.Czemu nie chciał, bym poznawał anatomię?Nie dopuszczał mnie takoż, jak się okazało w uzgodnieniu z padre Filippo i stryjemBennim, do malowania aktów.Nie nalegałem na to zbytnio.Po tragedii ze Scipiem sfera erotycznajawiła mi się jako grzeszna i odrażająca.Byłem długo głuchy na nagabywania dziewek, ślepy nawdzięki pokojówek i kulawy, gdy inni gonili hoże wieśniaczki.A jeśli miewałem sny sprośne, wktórych częstą bohaterką była Margerita, młodsza córka kuśnierza z sąsiedztwa (firma posługiwałasię sloganem reklamowym:  Na jutro zawsze futro"), to budząc się skąpany potem, i nie tylko,obficie zlewałem się lodowatą wodą i klęcząc, odmawiałem modlitwy mające odgonić szatana.Oczywiście byłem niekonsekwentny, wiedziałem, że od pierwszej kłamliwej spowiedzi żyję wstanie śmiertelnego grzechu i gdyby spotkała mnie śmierć, będę wieczyście potępiony.Niepotrafiłem sobie z tym poradzić.Czasem wydawało mi się, że lepiej byłoby, gdyby zgodnie zteoriami van Tarna Boga w ogóle nie było, a finis vitae przypominał jedynie zdmuchnięciewypalonej świecy.W mojej duszy pogłębiało się rozdarcie; wobec don Bracconiego grałem kandydata do sutanny, a przecież wiedziałem, że to niemożliwe.Chyba że wydarzyłby się cud.%7łeznalazłbym spowiednika, który potrafiłby mnie zrozumieć i odpuścić mi moje grzechy.Tamtego dnia powróciłem wcześniej ze szkoły i pobiegłem do pracowni mistrza van Tarna,gdzie miała nas czekać praca nad martwymi naturami dla pewnego kupca z Wenecji.Drzwizastałem zamknięte.Ktoś był u Markusa? Nie byłoby w tym nic dziwnego.Wiedziałem, że liczniportretowani nie życzyli sobie asysty.Tych klientów malarz wprowadzał wejściem od ogrodu inigdy się z nimi nie spotykałem.Zawróciłem na pięcie i zamierzałem odejść, kiedy zgrzytnął zamek.- Wejdz, chłopcze - powiedział śpiewny alt.- Markus wybiegł po farby, a ja chętnie z tobąporozmawiam.Ponoć mądry jesteś nad wiek i przystojny.Z mrocznego korytarza wszedłem do pracowni, przez weneckie okno wdzierało się tylesłońca, że mówiąca do mnie kobieta zdawała się jedynie szarym cieniem na tle wodospadu światła.Zmrużyłem oczy.- Chcesz wina? - spytała.Najpierw zobaczyłem portret Danae w strugach złocistego deszczu.Danae z nogamirozchylonymi śmielej, niż zdarzyło mi się kiedykolwiek oglądać.Danae - nie skromną królewnę,ale kuszącą, występną boską nałożnicę.Obraz został ukończony tylko w partii dolnej.Twarzpozostawała zaznaczona jedynie paroma muśnięciami pędzla.Odwróciłem się i aż zachwiałem.Modelka stała metr ode mnie, spowita jedynie w muślin bardziej ukazujący, niż ukrywającycokolwiek.Uderzenie pioruna w stóg siana wywarłoby na mnie zapewne mniejsze wrażenie.Nadługość wyciągniętej ręki miałem przed sobą tajemniczą damę z pogańskiego zródła.Kybele! Astarte! Izyda!Podała mi kielich pełen karminowego trunku.Ręka moja drżała tak, że kilka kropel rozlałomi się po dłoni i splamiło jej muślin.- Na Boga, jakiż skromny młodzieniec - zaśmiała się gardłowo, biorąc mój stupor za objawwstydu.- No cóż, wino cię ośmieli.Nim zdołałem wykonać jakikolwiek gest, pochyliła głowę i zlizała owe krople z mojejdłoni.Poczułem ogarniające mnie gorąco i zimno, nie mogłem opanować dygotu.Naraz jej twarz znalazła się na wysokości mojej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •