[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kawałek materiału urwanego z płaszcza Felixa owinięty był wokół jego głowy.Czerwona wełna zaplamiona była głęboką czernią zakrzepłej krwi krasnoluda.Czy ja ostatecznie też się taki stanę, zastanawiał się Felix.Pozbawiony nadziei, szalony iprzeklęty, umierający powoli od setek małych ran, poszukujący tylko wspaniałej śmierci, abysię odkupić? Ta myśl nie niepokoiła go.I było to niepokojące.Felix rozmyślał nad tym co stracił i kiedy to stracił, słuchając pędu wody jak gdybyniosła ze sobą jakąś zakodowaną odpowiedz.Gotrek uniósł głowę i powoli rozejrzał sięwokół.Felix zauważył, że opaska zsunęła się z jego wybitego lewego oka, odkrywajączablizniony i pusty oczodół.Felix spojrzał na otaczającą go plątaninę bezlistnych drzew i ciernistych krzewów, orazzimną szarość skały.Czuł się skarłowaciały wobec posępnych gigantycznych cieni wielkich,nakrytych czapami śniegu gór.Dumał jak znalazł się w owym zapomnianym przez bogówpadole, tak wiele mil od swego domu.Przez chwilę czuł, że zagubił się w nieskończonymogromie Starego Zwiata, że nie ma punktu odniesienia w czasie ani przestrzeni, że on iZabójca byli samotni w wymarłym śmiecie, gdzie duchy unosiły się w wieczności uwieszonena wykutych w Piekle łańcuchach wydarzeń.Gotrek zwrócił na niego wzrok.Felix odpowiedział spojrzeniem z uczuciem niemalnienawiści.Czekał w milczeniu gdy krasnolud zacznie napawać się tym bezsensownym,próżnym zwycięstwem.- Co się tutaj stało? - zapytał Zabójca.Felix spojrzał na niego z otwartymi ustami.Po opuszczeniu gór okolica stała się bardziej zielona.Ciepłe złote słońce rzucało nadługie trawy niziny łagodne światło póznego popołudnia.Tu i tam zakwitały łatypurpurowych wrzosów.Czerwone kwiaty przebijały się ponad trawę.Przed nimi, może wodległości mili, nad równiną wynurzał się wielki szary zamek, usadowiony na skalistymszczycie wzgórza.Poniżej Felix dostrzegał mury miasta.Dym leniwie unosił się ku niebu zwielu kominów osady.Poczuł się odprężony.Oceniał, że dotrą do miasta przed zmrokiem.Zlina wypełniła muusta na myśl o gotowanej wołowinie i świeżo wypieczonym chlebie.Miał serdecznie dosyćkrasnoludzkich racji polowych, jakie zabrali w Księstwach Granicznych, twardych sucharów ipasków suszonego mięsa.Dzisiaj, po raz pierwszy od tygodni będzie mógł się bezpieczniepołożyć pod prawdziwym dachem i cieszyć się towarzystwem krajan.Może nawet pociągniesobie nieco ale przed snem.Napięcie zaczęło go opuszczać.Czuł się zrelaksowany izrozumiał jak bardzo spięty pozostawał podczas podróży, stale usiłując wypatrzyć wszelkiechowające się w górach niebezpieczeństwa.Spojrzał z obawą na Gotreka.Twarz krasnoluda była blada, a on sam często zatrzymywałsię, by popatrzeć wokół z wyrazem pełnej dezorientacji, jakby nie całkiem mógł sobieprzypomnieć gdzie są, albo dokąd zmierzają.Uderzenie w głowę najwyrazniej znaczniedotknęło Zabójcę.Felix nie mógł zrozumieć dlaczego.W swoim czasie, widział Gotrekaprzyjmującego znacznie gorszy łomot.- Dobrze się czujesz? - zapytał, prawie spodziewając się, że krasnolud na niego warknie.- Tak, tak.Dobrze - odparł Gotrek, lecz jego głos był miękki i przypominał Felixowistarego człowieka.Po zimnym, czystym powietrzu gór, oraz wietrznej świeżości równin, miastoFredericksburg stanowiło wstrząs dla jego zmysłów.Z oddali wysokie, wąskie domy zpokrytymi czerwonymi płytkami dachami i pobielonymi ścianami wydawały się czyste iporządne.Ale nawet przyćmione światło zachodzącego słońca nie ukrywało pęknięć w murzei dziur w spadzistych dachach.Wąskie, przypominające labirynt ulice pełne były śmieci.Głodne psy wałęsały się odstosu gnijących warzyw do sterty nieczystości, dosłownie w biegu wydalając fekalia.Wybrukowane ulice śmierdziały uryną i pleśnią, oraz tłuszczem kapiącym do ogniskkuchennych.Felix zakrył usta ręką i przełknął z trudem.Tuż nad kostką zauważył czerwonąkrostę po świeżym ugryzieniu pchły.Nareszcie cywilizacja, pomyślał ironicznie.Sprzedawcy wystawili latarnie, by oświetlić rynek targowy.Kurtyzany stały w kręgachczerwonego światła w pobliżu drzwi wielu domów.Całodzienne interesy zmierzały kukońcowi, atmosfera tego miejsca zmieniała się, gdy mieszkańcy szli jeść i szukać rozrywki.Gawędziarze gromadzili małe kręgi słuchaczy wokół swoich kociołków na węgiel drzewny iwspółzawodniczyli z magikami, którzy wywoływali maleńkie smoki pojawiające się wkłębach dymu.Niedoszły prorok stał na stołku pod statuą założyciela miasta, bohateraFredericka i napominał tłum, by powrócił do cnót dawniejszych prostych czasów.Ludzie byli wszędzie, ich żywe ruchy oślepiały oczy Felixa.Domokrążcy podciągalirękawy oferując talizmany szczęścia, lub tace małych pachnących cynamonem ciasteczek.Uwylotu wąskiej ulicy dzieci kopały nadmuchany świński pęcherz, ignorując nawoływaniamatek, by wróciły przed zmrokiem do domów.Ponad głowami obdarte pranie wisiało nasznurkach rozciągniętych od okna do okna ponad wąskimi alejami.Opróżnione z towarówwozy toczyły się ku ogródkom sprzedawców piwa, stukocząc na koleinach i poruszającobluzowane kamienie bruku.Felix zatrzymał się przy stoisku starej kobiety i kupił kawałek żylastego kurczaka, któryupiekła nad kociołkiem.Ciepłe soki wypełniły jego usta gdy chciwie przełykał posiłek.Stałprzez chwilę starając się odnalezć w zamieszaniu kolorów, zapachów i hałasów.Patrząc na rój ludzi czuł się nie na swoim miejscu.Wśród tłumu poruszali się żołnierze wuniformach lokalnego burmistrza.Bogato ubrani młodzieńcy przypatrywali się ulicznicom iwymieniali dowcipy ze swoimi ochroniarzami.Przed wejściem do Zwiątyni Shallya'i, żebracywznosili swe okropne kikuty ku przechodzącym kupcom, którzy trzymali wzrok uważnieskoncentrowany przed sobą, a ręce na sakiewkach.Pijani chłopi o czerstwych twarzachtoczyli się przez ulice z podziwem spoglądając na budynki wyższe niż jedno piętro.Starekobiety z głowami owiniętymi w obdarte chusty stały na schodach wejściowych i plotkowałyze swoimi sąsiadkami.Ich zasuszone twarze przypominały Felixowi suszone na słońcu jabłka.Fredericksburg w porównaniu z Altdorfem był niemal wioską.Przeżył w stolicyImperium większość życia i nigdy nie tracił rezonu.Po prostu przywykł do spokoju isamotności gór.Był nieprzyzwyczajony do otaczającego go tłumu.Niemniej, ponowneprzywyknięcie do przebywania wśród ludzi powinno mu zabrać ledwie parę godzin.Stojąc pośród tłumu czuł się samotny, jeszcze jedna twarz w morzu twarzy.Słuchającpaplaniny głosów nie słyszał żadnych przyjaznych słów, jedynie targowanie się i gburowatedowcipy.Była tu energia, witalność rozwijającej się społeczności, ale on nie stanowił jejczęści.Był obcym, wędrowca z dziczy.Miał niewiele wspólnego z tymi ludzmi, którzyprawdopodobnie nigdy w życiu nie dotarli dalej niż milę od swoich domostw.Uderzyło go,jak dziwne stało się jego życie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]