[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stwóroderwał się od czerni i gruchnął na popękaną, zarosłą chwastami krawędz betonowegozbiornika, rozpryskując wokół siebie brudną gwiazdę śmierdzącego szlamu.- Nie, Wireman, ja go niosę.Ten paskudny stwór miał oczy.- Jack, mówię ci ostatni raz.I dopiero kiedy zauważyłem ogon, dotarło do mnie, na co właściwie patrzę.- A ja ci mówię.- Wireman.- Chwyciłem go za ramię.- O, nie, Edgar, dam sobie radę.Dam sobie radę.Te słowa huknęły mi pod czaszką jak nagły grzmot.Zmusiłem się,żeby powiedzieć wolno, głośno i dobitnie:- Wireman, zamknij się.Tutaj jest aligator.Przed chwilą wylazł z basenu.Wireman bał się węży.Jack - nietoperzy.Ja natomiast nie miałem pojęcia, że boję sięaligatorów, dopóki nie zobaczyłem, jak z gnijącej brei zaległej w starym basenie wydobywasię ta bryła prehistorycznej ciemności i rusza w naszą stronę, najpierw po zarośniętymzielskiem betonie (odrzucając na bok ostatni ocalały fotel ogrodowy, leżący na ziemi), apotem po chwastach i pnączach winorośli spływających z gałęzi najbliższych pieprzowców.Przez sekundę mignął mi zmarszczony pysk i jedna powieka, zaciskająca się, jakby zwierzchciał puścić do nas oko, a potem widać było już tylko jego ociekający szlamem grzbiet uka-zujący się to tu, to tam w rozkołysanych chaszczach, jak łódz podwodna w trzech czwartychzanurzenia.Szedł po nas, a ja, poza ostrzeżeniem Wiremana, nie mogłem zrobić absolutnienic.Widziałem wszystko w odcieniach szarości.Oparłem się o stare, wypaczone deskipokrywające ściany Czaplego Siedliska.Były ciepłe.Stałem tak, oparty o nie, czekając, ażpożre mnie trzyipółmetrowe monstrum, które zagniezdziło się w starym basenie JohnaEastlake'a.Wireman nie wahał się ani chwili.Wyrwał Jackowi czerwony kosz, rzucił go naziemię i ukląkł obok, otwierając błyskawicznie jedno wieczko.Wyciągnął ze środkanajwiększego gnata, jakiego w życiu widziałem na własne oczy, a nie na filmie.Nie wstając zklęczek, mając przed sobą otwarty kosz, chwycił pistolet obiema dłońmi.Widziałem dobrzejego twarz, która wydała mi się wtedy (do dzisiaj zresztą tak uważam) odbiciemniezmąconego spokoju - zwłaszcza u faceta, na którego szarżował właśnie, możnapowiedzieć, mocno przerysowany wąż.Wireman czekał.- Zastrzel go! - krzyknął Jack.Wireman czekał.A patrząc na niego, w oddali zobaczyłem czaplę.Sunęła w powietrzuponad dachem zarośniętej szopy, wzniesionej za kortem.Leciała na plecach, do góry nogami.- Wireman - zapytałem - odbezpieczyłeś?- Caray - mruknął, przełączając coś kciukiem.Zniknęła czerwona kropka, błyszczącawysoko na rękojeści pistoletu.Wireman nie odrywał wzroku od wysokiej trawy na wprost,która już zaczynała się kołysać.Wreszcie zarośla rozjechały się, wypadł z nich gad i runąłprosto na niego.Widywałem aligatory na Discovery Channel i w programach NationalGeographic, ale żaden dokument, jaki w życiu oglądałem, nie przygotował mnie na to, jakszybko potrafią się poruszać te drapieżniki na swoich krótkich nóżkach.Trawy otarły jegopysk niemalże do czysta z błota, dzięki czemu widziałem wyraznie, jak potwornie szeroki mauśmiech.- Teraz! - wrzasnął Jack.Wireman wystrzelił.Huk był niesamowity; przetoczył się po zachwaszczonymtrawniku niczym ogromny głaz.Efekt wystrzału był podobnie niesamowity.Górna połowawąskiej czaszki aligatora odpadła od głowy, znikając w gejzerze błota, krwi i strzępów ciała.Z tym że zwierz nawet nie zwolnił, przeciwnie, krótkie nóżki na tych ostatnich dziesięciumetrach zaczęły przebierać jeszcze szybciej.Słyszałem, jak trawa szoruje po opancerzonychbokach gada.Odrzut szarpnął lufę broni do góry.Wireman nie próbował go tłumić.Nigdy w życiu unikogo nie widziałem takiego spokoju; do dziś czuję zdumienie, kiedy o tym pomyślę.Kiedypistolet opadł z powrotem do płaszczyzny poziomej, aligator był już nie dalej jak cztery - pięćmetrów od nas.Wireman wystrzelił ponownie, a druga kula poderwała przód gadziego cielskaz ziemi.Błysnął zielono - biały brzuch zwierzęcia, które przez moment wydawało się tańczyćna ogonie, zupełnie jak kreskówkowy aligatorek z filmu Disneya.- Masz, skurwielu ty szpetny! - zawył Jack.- Hak ci w smak! Kij ci w ryj!!Lufa pistoletu znów poszła w górę, szarpnięta odrzutem.I znów Wireman nie ściągnąłbroni.Atakujący gad zwalił się na bok, odsłaniając cały brzuch, wymachując swoimi krótkimikończynami i młócąc dziko ogonem.Kępki wyrywanej trawy i pecyny ziemi poleciały w po-wietrze.Kiedy lufa ponownie opadła do poziomu, Wireman po raz trzeci pociągnął za spust, akałdun bestii rozpadł się na kawały; szeroki krąg wygniecionej trawy, w którym leżał gad,zmienił nagle barwę z zielonej na czerwoną.Rozejrzałem się za czaplą.Zniknęła.Wireman wstał.Zauważyłem, że cały się trzęsie.Podszedł do aligatora - trzymając sięz daleka od jego ogona, który wciąż młócił na wszystkie strony - i wpakował mu jeszcze dwiekulki.Ogon gada grzmotnął o ziemię, a cielsko szarpnęło się po raz ostatni, po czym znie-ruchomiało.Wireman odwrócił się do Jacka, unosząc swój automat w drżącej dłoni.- Desert Eagle, kaliber.357 - oznajmił.- Prawdziwa armata, dzieło bardzo złychHebrajczyków, jak śpiewał James McMurtry w dwutysięcznym szóstym.To przez amunicjękosz jest taki ciężki.Wrzuciłem tam wszystkie magazynki, jakie były w domu.Czyli cośokoło tuzina
[ Pobierz całość w formacie PDF ]