[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tego dnia podróż odbywała się dość dziwacznie.Piotr Radisson wyrzuciłz sań wszystko prócz namiotu, der do spania, żywności i futrzanegogniazda małej Joasi.Potem przełożył sobie poprzez pierś pociągowy rzemień i powlókł się pośniegu.Kaszlałbezustannie. To nic ważnego! tłumaczył Joannie pilnując wszakże, by niedostrzegła krwi plamiącej mu wargi i spływającej czasem aż na brodę.Posiedzę w chacie tydzień i wszystko minie! Kazan, obdarzony zwierzęcąmądrością zwaną przez ludzi instynktem, wiedział, że człowiek kłamie.Byćmoże dlatego zdawał sobie sprawę z bliskiej tragedii, iż zarówno on sam,jak i jego przodkowie, pociągowe psy, słyszeli niejednokrotnie podobnykaszel i oglądali pózniej jego niechybne konsekwencje.Nie raz i nie dwa Kazan węszył śmierć w wigwamach i chatach, jakkolwieksam pozostawał na zewnątrz.Wielekroć z daleka wyczuwał zgon ludzi izwierząt, tak samo jak na znaczną odległość zdawał sobie sprawę zniebezpieczeństwa powodzi lub pożaru.Teras również miał wrażenie, że jakaś ponura, choć niewidzialna zjawatowarzyszy małej karawanie.Sam posłusznie kroczył za saniami uwiązanydo nich łańcuchem.Byłwyraznie zaniepokojony i w czasie paru krótkich postojów wąchał chciwiemalutką Joasię, jak gdyby chcąc się upewnić, że obok śmierci jest turównież życie.Za każdym razem, gdy drżący nos psa wyciągał się wkierunku gniazda usłanego z miękkich futer, Joanna podbiegała ku niemu iklepała przyjaznie bury, pokaleczony łeb.A Kazan drżałpełen szczęścia.Tego dnia zrozumiał, że malutka istota na saniach stanowi skarb kobietyoraz że jest niezmiernie słaba i bezradna.Pojął również, że ilekroć onzwraca uwagę na dziecko, Joanna promienieje, a jej głos nabieraradosnych brzmień.Gdy wieczorem rozbili obóz, Piotr Radisson siedział długi czas przyognisku.Nie ćmił nawet fajki jak zazwyczaj.Niby urzeczony patrzał wpłomień.Kiedy wreszcie wstał, by udać się do namiotu, gdzie Joanna zdzieckiem spoczywała już od dawna, pochylił się nad psem i zbadał jegoranę. Jutro będziesz musiał mi pomagać! rzekł smutnie. Do jutrawieczór trzeba odnalezć rzekę! Bo inaczej.Nie skończył.Wchodząc do namiotu tłumił okropny atak kaszlu.Kazanleżałsztywny, pełen napiętej uwagi.Gniewało go, że mężczyzna jest wnamiocie, gdyż coraz wyrazniej odczuwał bliskość śmierci zdającej siękrążyć wokół tego starca.Tej nocy wierna Szara Wilczyca nawoływała go trzykrotnie z głębi boru iKazan odpowiedział jej trzykrotnym ponurym wyciem.O brzasku podeszłatuż do obozu.Raz krążyła zupełnie blisko i przyjazny wiatr napełnił nozdrzaKazana jej silną wonią.Pies zaskomlił i począł szarpać łańcuch, pewien,że jego towarzyszka nadbiegnie i legnie obok.Lecz Radisson poruszył sięw namiocie i wilczyca umknęła.Piotr zmienił się mocno przez tę jedną noc.Twarz miał okropnie mizerną iprzekrwione oczy.Natomiast kaszlał rzadziej i nie tak głośno.Było toraczej chrapanie i świst.Nim Joanna wyszła z namiotu, starzec kilkakrotnieprzyciskał dłonią pierś.Wobec córki unikał tego ruchu.Jednak onaspoglądała nań początkowo z niedowierzaniem, a potem z lękiem.Ażzbielała jej twarz.Gdy Joanna zarzuciła mu ręce na szyję, Piotr parsknąłśmiechem: Nie masz się czego bać, moja Jo! żartował. Widzisz, nastąpiłoprzesilenie!To zawsze człowieka osłabia.Dzień wstał zimny, ponury i wietrzny.Kazan ciągnął sanie wprzągnięty wnie wraz z Radissonem, a w ślad za nim po ubitym szlaku kroczyła Joanna.Pracował sumiennie, wspomagany potężną siłą mięśni, toteż człowiek nieuderzył go ani razu, lecz poklepywałczęsto po łbie i karku.Niebo ciemniało zbałwanione nalotem chmur, acoraz silniejszy wicher zawodził wśród wierzchołków sosen.Ani mrok, ani nadciągająca zamieć nie skłoniły Piotra do rozbicia obozu. Musimy dotrzeć do rzeki!" powtarzał sobie raz po raz w głębi duszy izachęcał psa do dalszych wysiłków, podczas gdy sam słabł najwidoczniejz każdym krokiem naprzód.Przystanął dopiero nad wieczorem, gdy wicher zamiatał już śniegi i giąłkonary drzew.Biały puch sypał z nieba tak gęsto, że o pięćdziesiąt jardównie można było zobaczyć pnia jodły.Piotr chichotał, podczas gdy Joannakuliła się przy ogniu z dzieckiem w ramionach.Wypoczął zaledwiegodzinę, po czym znów wprzągł Kazana, do sań i przerzucił sobie rzemieńprzez pierś.W mroku, niemal tak czarnym jak nocą brnąłkierując się podług kompasu.Wreszcie gdy ciemność zapadła jużcałkowicie, wyszli przed rzedniejący las na równinę i Piotr Radissonwyciągniętą dłonią wskazał przed siebie: Oto rzeka, Jo! rzekł radośnie, choć głos miał słaby i rzężący.Możemy tu przeczekać śnieżycę!Ustawił namiot pod zwartą kępą drzew szpilkowych i począł gromadzićchrust na opał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]