[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Poczułem coś.Pokiwał głową.- To właśnie to.Znów ogarnął mnie sceptycyzm.- E tam, daj spokój, Jeffersonie.Poczułem w palcach lekkie mrowienie.Tonic nie znaczy.Spojrzał na mnie sponad oprawek okularów.- Po wszystkim, czego się nauczyliśmy, wciąż nie rozumiemy, że potowapostępu bierze się po prostu z wiary.To, że nie umiemy czegoś zdefiniować, nieoznacza jeszcze, że to coś nie istnieje.czasami sama wiara może się stać sa-mospełniającym się proroctwem, ale jeśli nie wierzysz, nigdy się nie dowiesz, comogło się było wydarzyć.- Co? Teraz stałeś się nagle chrześcijaninem? Co to ma, kurwa, wspólnegoz szachami?Założył ręce na piersi.- Czy kiedykolwiek mnie pokonałeś? - Pytanie wydało mi się obelżywieretoryczne, więc nie odpowiedziałem.- Dobrze - podjął - czy widziałeś, żebyktokolwiek mnie tutaj pokonał? - W jego głosie nie było ani krzty arogancji.144- Nie, chyba nie.- Ale gdy patrzyłem mu w oczy, zawahałem się, czy niewytknąć mu, że jest jedna osoba, która bardzo nalega na pojedynek z nim.Nie zostałem wprawdzie jeszcze oficjalnie przedstawiony Dużemu Macko-wi, ale odkąd Ellison mi o nim opowiedział, widziałem, jak rozgromił kilkugraczy.Duży Mack nie spędzał wiele czasu w Kardynale, ale ostatnio pojawiałsię tu częściej, przyciągany opowieściami o Jeffersonie, którego szachoweumiejętności zyskiwały coraz większy rozgłos.Mack wielokrotnie namawiał Jeffersona na mecz.Odmowy z początkuzbywał wzruszeniem ramion, lecz gdy się powtarzały, zaczął się uciekać dodrwin.Na Jeffersonie te niewybredne docinki nie robiły wrażenia, co tylkojeszcze bardziej rozwścieczało Macka.Mimo to uniki Jeffersona sprawiły, żezastanawiałem się, czy przypadkiem się nie boi.Jefferson nadal mi się przyglądał.Wreszcie powiedziałem:- No to co? Może i nie widziałem, żeby ktoś cię pokonał.- A wiesz, dlaczego wygrywam? Bo jestem gotów przyjąć pogląd na rze-czywistość odrzucany przez większość ludzi, włącznie z tobą.- Tak, jasne.a poza tym znasz z tysiąc pieprzonych debiutów.Pewniezacząłeś grać, kiedy jeszcze srałeś w pieluchy.A zresztą co z Dużym Mackiem?Czemu z nim nie zagrałeś? To jedyny facet w okolicy, który ma realną szansę ciępokonać.- Słuszna uwaga - odparł Jefferson.- Zagram kiedyś z Mackiem.Ale niewciągajmy go w to na razie.Dlaczego nikt tutaj mnie nie pokonał?Miałem dość poważnego tonu Jeffersona.- Bo dotknął cię palec boży?- Dobra, skończmy na dzisiaj.Będę tu jutro o czwartej.Mam nadzieję, żewtedy się zobaczymy.- Co?! Słuchaj, zadałeś mi pytanie, a ja odpowiedziałem!Uraczył mnie tym swoim irytującym uśmieszkiem.- Do zobaczenia jutro.- Wstał i wyszedł z kawiarni bez słowa, pozosta-wiając mnie samego przed rozłożoną szachownicą.- A chuj z tym - powiedziałem do nikogo w szczególności.Wstałem, żebyzamówić piwo, osuszyłem szybko kufel i ruszyłem do domu mojego dilera koki.145Następnego dnia dopilnowałem, by zjawić się w Kardynale przed umówionągodziną.Chciałem chlapnąć co najmniej jedno piwo, zanim Jefferson przyjdzie.Barney siedział jak zwykle samotnie przy swoim stoliku, lecz teraz patrzył namnie wilkiem.Piłem piwo, rozglądając się po sali, aż mój wzrok zatrzymał się na gargan-tuicznej postaci Dużego Macka, który obserwował grę przy jednym ze stolików igłośno krytykował posunięcia.Obrócił swój ogromny łeb, popatrzył na mnieprzez chwilę, a potem znowu skupił uwagę na partii.Duży Mack wyglądał na Hawajczyka, ale pochodził z Ukrainy.Jego praw-dziwe imię było wielosylabowym koszmarem, którego nikt nie potrafił zapa-miętać, więc ktoś z grona szachistów nadał mu ksywkę Duży Mack, co wyjąt-kowo pasowało do mierzącego ze dwa metry i obrzydliwie tłustego faceta.Mack miał wśród regularnych graczy paskudną reputację.Był hałaśliwy,porywczy i nigdy nie przepuszczał okazji, by dać wszystkim odczuć, jak świet-nie umie grać w szachy.Mimo to nikt nie zaprzeczał, że grał naprawdę wspa-niale.Uwielbiał grać na pieniądze, ale ponieważ prawie wszyscy znali jegoumiejętności, rzadko udawało mu się namówić kogokolwiek na zakład,zwłaszcza po tym, jak pokonał Johna Betty'ego - który sam był solidnym gra-czem - doprowadzając do powstania astronomicznego długu, o którym wciążwszyscy gadali.Rzecz jasna główną przyczyną tego, że rzadko udawało mu się z kimś zagrać,był fakt, że nikt go nie lubił.Jefferson wszedł do Kardynała za trzy czwarta i ruszył prosto do mojegostolika.- Gotowy do gry? - W jego tonie nie było napięcia ani wrogości.- Jasne - odparłem.Mack przybliżył się trochę, żeby obserwować, co się dzieje przy naszymstoliku.- Ustaw szachownicę - polecił Jefferson.- Zagram białymi.- Odwrócił się zkrzesłem o sto osiemdziesiąt stopni, plecami do planszy.Rozluznił się i założyłnogę na nogę.- Co ty wyprawiasz? - powiedziałem.Zignorował pytanie.146- Z d2 na d4.- Co?- Z d2 na d4 - powtórzył.Krawędzie planszy były oznaczone - pionowa numerami od jednego doośmiu, pozioma literami od a do h.Po podaniu obu współrzędnych mogłemzidentyfikować, o które pole chodzi.- Chcesz, żebym zrobił ruch za ciebie?- Tak, a potem wykonaj swój ruch i powiedz mi jaki.Jefferson polecił mi ruszyć hetmańskiego piona o dwa pola do przodu.- A ty nie będziesz wcale patrzył na planszę? - powiedziałem.- Nie będę.Przesunąłem jego pionka.- Dobra, wykonałem ruch za ciebie.- A jaki jest twój?Spojrzałem na współrzędne.- Z d7 na d5.- Przesunąłem własnego piona o dwa pola.Nasze bierkispotkały się na środku szachownicy.- E2 na e3 - powiedział Jefferson.Wokół stolika zaczął się zbierać tłum kibiców, a ja znów przesunąłem jegobierkę.- Okej - powiedziałem.Jefferson przez cały czas siedział plecami do planszy, rzadko wahając sięprzy kolejnych ruchach.Zastanawiałem się dokładnie nad swoimi posunięciami,ale na niewiele się to zdało.Przy swoim dwudziestym drugim ruchu Jeffersonpolecił mi ruszyć gońca.- Mat - oznajmił.Kibice zaczęli rozmawiać, a tu i ówdzie rozległy się oklaski.Duży Mack stałparę kroków dalej, kręcąc głową i mamrocząc coś do faceta obok.Jefferson odwrócił się i powiedział do mnie:- Dobra, a teraz powiedz, jak cię ograłem.i postaraj się tym razem niemieszać w to Boga
[ Pobierz całość w formacie PDF ]