[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co rusz grzechotała seria.Buder nie poznawał swoich ludzi.Ani siebie.Owszem, odzawsze byli maszynami do zabijania, ale nigdy nie czuł wswoim komandzie takiej potrzeby okrucieństwa jak teraz.I tonarastało.Może rzeczywiście coraz silniej ogarniała ich mocdiabła? Jeśli tak, było za pózno, żeby się wycofać.Chwycił za włosy leżącego Teklego i potrząsnął nim.- Gdzie jest Salam Abbadi?! - huknął.Handlarz milczał.O kilka kroków od nich leżał, skowycząc, jakiś rannydzieciak.Butler wymierzył w niego spluwę.- Gdzie jest Salam? - powtórzył, patrząc w oczyhandlarzowi.Ten nadal nie reagował.Butler strzelił i pocisk rozwalił dzieciakowi czaszkę.- Teraz mi odpowiesz? - Popatrzył na dygocącego handlarza iwymierzył w niego broń.- Gdzie jest Salam?!- Jest tam! - ryknął naraz Wolff.Po stromym zboczu ponad wioską umykała ciemnoskóra,wysoka dziewczyna.Szczupłe nogi, zaokrąglony brzuszek,miastowa sukienka.- Wziąć ją żywcem! - zawołał pułkownik.Ale było to równie niewykonalne jak dopędzenie antylopy wstepie.Wolff i Novak posuwali się dwa razy wolniej niż ona.Vivien skoczyła do śmigłowca i wróciła ze snajperskimkarabinem.- Mogę?Popatrzyła na Glenna.- Strzelaj w nogi.Potrzebujemy dziecka, nie jej.Przybliżył do oczu lornetkę.Dziewczyna mimo widocznej jużciąży biegła jak górska kozica, nieomal nie dotykając stopamiziemi.Jeszcze chwila, a zniknie w zaroślach.Kiedy usłyszałstrzał, poczuł odrobinę żalu, jak artysta, który asystujeniszczeniu dzieła sztuki.Vivien nie chybiała.Uciekająca bisjnka, trafiona w pierś,zatrzymała się, okręciła wokół własnej osi, a potem jakbezładny tłumok zaczęła spadać w dół zbocza, zatrzymując siędopiero na ścieżce.Pobiegli tam wszyscy z wyjątkiemubezpieczającego ich Novaka.Czarnoskóra piękność leżałanieruchomo z szeroko otwartymi oczami.Nie żyła.Wolff dlapewności strzelił jej w brzuch.- I po kłopocie - dodał. Dla ciebie.Dla mnie kłopoty dopiero się zaczną - pomyślałButler.Nawet jemu trudno będzie usprawiedliwić przedmocodawcami z Waszyngtonu taką masakrę cywilów.Wwyobrazni już słyszał ataki opozycji, przesłuchania wKongresie.Z drugiej strony był pewien, że ci, którzy wydalirozkaz, pójdą w zaparte.Wrogowie nie znali celu operacji, więcłatwo można będzie przedstawić incydent jako wybryk szaleń-ców, którzy zresztą rozpłynęli się bez śladu.Dla komandaoznaczało to jedno: trzeba będzie na dłuższy czas gdzieśprzywarować I oczywiście zwinąć interes.(Zaraz po starciemusi zadzwonić do Armanda Borela i uruchomić procesdestrukcji).Szkoda! Na całym świecie przy tej operacjipracowało dla niego ponad dwa tysiące ludzi.- Ewakuujemy się! - wydał rozkaz.- Koniec strzelaniny.Misja wykonana.Ich wycofywaniu się towarzyszył płacz rannych dzieciaków,ryk przerażonego bydła i trzask dopalających się chałup.Zawyły zapuszczone silniki śmigłowca, a podmuch wirnikawzburzył okoliczną roślinność.Z pokładu Butler wysłał krótki sygnał, który powinienucieszyć człowieka w Waszyngtonie: Problem rozwiązany.Dopiero teraz zobaczył, jak okropnie blady jest siedzący przysterach haker Molina.- Nie przejmuj się, chłopie.Co to za problem: kilku zabitychczarnuchów - pocieszył go Szwab , klepiąc pilota w plecy.*Joe Carpenter spóznił się zaledwie pół godziny.Możekwadrans.Ale to nie zależało od niego, zrobił więcej, niż mógł.Pilot awionetki chciał lecieć prosto na lotnisko w Mota, aleAmerykanin kazał najpierw skierować się w stronę wioski, a namiejscu zniżyć lot.Od razu zobaczyli dym i płomienie liżącedachy chałup. Spózniłem się - pomyślał z rozpaczą Carpenter.- Jak im sięudało mnie wyprzedzić? Kto im pomagał?- Co pan robi? - zapytał Des.- Jezus Maria! Co pan robi!?Ale było to pytanie pozbawione sensu.Joe energicznymszarpnięciem otworzył drzwiczki awionetki.Zauważyli, że mana sobie spadochron.Kiedy zdążył go założyć?- Zegnaj - rzucił krótko do Desa, w pełni przekonany ostraceńczym charakterze swego kroku.Potem skoczył.Spadochron otworzył się ponad nim, anastępnie opadał majestatycznie, długo, strasznie długo.Wkażdej chwili skoczek mógł spodziewać się strzałów z dołu.Jednak nikt do niego nie strzelał.Skoncentrował się, starającsię nie zawisnąć na żadnym z okolicznych eukaliptusówWylądował tuż za wioską, na opustoszałej ścieżce.Zewsząddobiegał go płacz i lament.Pobiegł w stronę placyku, na któryznoszono rannych i zabitych.Zaraz dostrzegł smukłe ciałonakryte derką.- O Boże, nie! O Salam, dlaczego cię zawiodłem!Padł na kolana i zaczął się modlić, bo nie wiedział, co innegomógłby jeszcze zrobić.*Polecieli na zachód
[ Pobierz całość w formacie PDF ]