[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jaknoc długa, na szczycie dachu płonęły pochodnie, a stado wychudłychpsów czaiło się w mrocznych sadach.W ciemnościach kapłan domowyprzemykał wzdłuż ogrodzenia jak czarny cień, odpędzając złe duchy.Od wczesnego dzieciństwa Jefte znał wszystkie dzwięki nocy.Miał we krwi odgłosy wiatru i wilka, i drapieżnego ptaka, a takżeludzkie głosy, udające wiatr i lisa, i ptaka.Poza ogrodzeniem istniał inny świat, który w dzień i w nocypragnął skrycie, aby zrównać to domostwo z zie-13.Tam, gń?ie wyją193 Na tej przeklętej ziemimią, i nękał je podstępnie, z nieskończoną cierpliwością, jakstrumień, co z wolna podmywa brzegi.Był to świat niewyobrażalniełagodny i cichy, bardziej miękki niż mgła, spokojniejszy niż powiewwiatru, a zarazem zawsze obecny: potężny i niewidzialny.Czarne kozy dotrzymywały chłopcu towarzystwa; wyganiał je napastwiska i całymi dniami obserwował, jak przeżuwały rzadką trawę,narażając życie na stromych turniach, gdzie pośród skalistychwąwozów uchowały się wąskie pasy darni, jako że miejsce to leżało naskraju pustyni.I jeszcze towarzyszyły mu wychudłe psy, psy jegobrata, Azura.Były niesforne, a pod służalczością skrywałyokrucieństwo.Dzikie ptactwo garnęło się do Jeftego, zawodząc muswoje skargi wprost do ucha.O poranku ptaki krzyczały w oddali.A wieczorem, kiedy zmrokzapadał, świerszcze grały przenikliwie, zupełnie jakby miały jakąśważną i straszną nowinę do obwieszczenia.W ciemnościach Jeftesłyszał, jak delikatną ciszę z rzadka przeszywa krzyk lisa czy możeszakala, przerywany chichotem hieny.Co jakiś czas koczownicy z pustyni napadali pod osłoną nocy naposiadłość.W ciemnościach pasterze Gileada czatowali na wroga,który skradał się bezszelestnie jak tchnienie; jeśli zabił, wymykał siębezgłośnie, a jeśli to on został zabity, równie cicho umierał.Ranoznajdowano mężczyznę, który leżał na wznak pod drzewem oliwnym,nierzadko z palcami wciąż jeszcze zaciśniętymi na rękojeści noża,tkwiącego w jego ciele, i z wywróconymi gałkami oczu.Mógł to byćrównie dobrze pasterz, jak i wróg.Przyglądając się białkom wytrzeszczonych oczu zmarłego, Jeftemyślał: Trup zwraca oczy do wewnątrz, bo pewnie widzi tam cośinnego".Niekiedy śniła się Jeftemu jego własna śmierć, a wtedy zdawałomu się, że czuje, jak mocne, dobrotliwe ręce układają go na ziemi.Drobna mżawka obmywa go łagodnie i dobrotliwie, a mała pastereczkamówi: Tutaj spoczniemy przez chwilę i poczekamy, aż deszczprzeminie i powróci światło".Na tej przeklętej ziemi 194Letnią porą roślinność szalała w sadach, a w dojrzewającychowocach nabrzmiewał soczysty miąższ.Mocne soki płynęły w żyłachjabłoni.Pędy winorośli zdawały się drżeć pod ciśnieniem uwięzionegonektaru.Kozy swawoliły, a byk ryczał i miotał się rozjuszony.Wpokojach kobiet i w pasterskich szałasach rozbrzmiewały ciężkie,przerywane oddechy; o świcie dochodziły chłopca przez sen odgłosy,które przypominały jęki konającego zwierzęcia.Kobiety równieżwypełniały sny Jeftego: ogarniała go tęsknota za siłą delikatności,której nie potrafił nazwać, nie jedwab, nie woda, nie skóra, nie włosy,tylko jakaś tęsknota za ciepłym, przelotnym dotykiem, który niemaldotykiem nie był, lecz był raczej jak myśl o strumieniu, jak woń,barwa, a może coś jeszcze innego.Nie lubił słów i dlatego milczał.W swoich snach w letnie noce młodości łagodnie przedzierał siępod prąd.Rano po przebudzeniu brał sztylet i powoli, cierpliwie badał nimwszystko, co znalazł na dziedzińcu: Kurz.Korę.Wełnę.Kamień.Wodę.Jefte nie okazywał humorów jak jego ojciec.Był silnym,zgrabnym chłopcem; kolory, dzwięki, zapachy i przedmioty pociągałygo znacznie bardziej niż słowa czy ludzie.Mając dwanaście lat, potrafiłjuż obchodzić się z toporem, jagnięciem, maczugą i uzdą.Kiedy toczynił, chwilami dawało się w nim wyczuć podniecenie, nad którymumiał jednak zapanować.A potem zaczęła go osaczać nienawiść jego braci: Ja-mina,Jemuela i Azura
[ Pobierz całość w formacie PDF ]