[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przystojny człowiek, ten Harry Fletcher, ale nic dobrego.Nie sądzę, żeby Nettie była z nim szczęśliwa.W każdym razie nie żyła długo.Mieli syna.Pisuje do mnie czasem, ale, rzecz jasna, nie jest Greenshawem.Ja jestem ostatnią z Greenshawów.Wyprostowała pochylone plecy z pewną dumą i poprawiła zawadiacko nałożony kapelusz.Potem odwróciła się nagle.- O co chodzi, pani Cresswell?Zbliżająca się od strony domu osoba wyglądała absurdalnie odmiennie w zestawieniu z panną Greenshaw.Pani Cresswell miała wspaniale uczesane siwobłękitne włosy, spiętrzone w starannie ułożone pukle i loki.Jej uczesanie mogło być przygotowane na bal kostiumowy, na którym miałaby wystąpić w roli francuskiej markizy.Reszta jej niemłodej sylwetki była odziana w coś, co miało być szeleszczącym czarnym jedwabiem, ale było jedynie jedną z błyszczących odmian sztucznego jedwabiu.Choć nie była dużą kobietą, miała okazały biust.Mówiła niespodziewanie głębokim głosem.Miała znakomitą dykcję, tylko lekkie wahanie przy słowach zaczynających się na „h” i następnie wymawianie ich z przesadnym wydechem budziło podejrzenie, że w młodości miała kłopoty z opuszczaniem tej głoski.- Chodzi o tę rybę, proszę pani - powiedziała pani Cresswell - ten kawałek dorsza.Nie dostarczono go.Prosiłam Alfreda, żeby po niego poszedł, ale odmówił.Niespodziewanie panna Greenshaw zachichotała.- Odmówił, co?- Alfred, madam, jest bardzo nieposłuszny.Panna Greenshaw podniosła dwa ubrudzone ziemią palce do ust, gwizdnęła przeraźliwie i natychmiast wrzasnęła.- Alfred, Alfred, chodź tutaj.W odpowiedzi na to wezwanie zza rogu domu ukazał się młody człowiek z łopatą w ręku.Miał zuchwałą, przystojną twarz, a kiedy podszedł, rzucił wyraźnie wrogie spojrzenie na panią Cresswell.- Pani mnie wołała? - spytał.- Tak, Alfredzie.Słyszałam, że odmówiłeś pójścia po rybę.Co to znaczy?Alfred odezwał się gburowato.- Pójdę, jeśli pani sobie tego życzy.Musi pani mi tylko powiedzieć.- Chcę tego.Chcę rybę na kolację.- Tak jest, proszę pani.Już idę.Spojrzał zuchwale na panią Cresswell, która zaczerwieniła się i mruknęła pod nosem.- Naprawdę, to nie do zniesienia.- A teraz, kiedy się zastanowię, uważam, że dwóch obcych gości to właśnie to, czego potrzebujemy, prawda, pani Cresswell?Pani Cresswell wydawała się zdziwiona.- Przepraszam, madom.- Do tego, co pani wie - rzekła panna Greenshaw, kiwając głową.- Spadkobierca nie może być świadkiem testamentu.- Mam rację? - zwróciła się do Raymonda Westa.- Słusznie - odparł West.- Znam prawo wystarczająco, by o tym wiedzieć.A obaj panowie są ludźmi cieszącymi się poważaniem.Cisnęła rydel na koszyk z chwastami.- Zechcą panowie pójść ze mną do biblioteki?- Z przyjemnością - odparł Horace skwapliwie.Poprowadziła ich przez oszklone drzwi i ogromny żółtozłoty salon, z wypłowiałym brokatem na ścianach i zakurzonymi pokrowcami na meblach, potem przez wielki, ciemny hali schodami na górę, do pokoju na pierwszym piętrze.- Biblioteka mojego dziadka - oznajmiła.Horace rozejrzał się z niezwykłą przyjemnością.Był to pokój, w jego rozumieniu, pełen okropności.Głowy sfinksów ukazywały się na najbardziej nieprawdopodobnych sprzętach, stała też ogromna rzeźba z brązu, przedstawiająca, jak sądził, Pawła i Wirginię, i wielki zegar z brązu z klasycystycznymi motywami, który miał wielką ochotę sfotografować.- Piękny zbiór książek - rzekła panna Greenshaw.Raymond już rozglądał się wśród książek.O ile się mógł zorientować po pobieżnym przejrzeniu, nie było wśród nich ani jednej naprawdę ciekawej książki, żadnej książki, która byłaby przeczytana.Stały tam pięknie oprawione komplety klasyków, w które ludzie urządzający wnętrza zaopatrywali biblioteki dżentelmenów dziewięćdziesiąt lat temu.Włączono także trochę powieści z minionego okresu.Nie nosiły jednak najmniejszych śladów czytania.Panna Greenshaw gmerała w szufladach olbrzymiego biurka.Wreszcie wyciągnęła pergaminowy dokument.- Mój testament - wyjaśniła.- Trzeba zostawić komuś swoje pieniądze - a przynajmniej tak mówią.Gdybym zmarła bez testamentu, przypuszczam, że dostałby je syn handlarza koni.Przystojny facet, ten Harry Fletcher, ale prawdziwy łobuz.Nie wiem, dlaczego jego syn miałby odziedziczyć tę posiadłość.Nie - ciągnęła dalej, jakby odpowiadając na nie wypowiedziany zarzut.- Podjęłam decyzję.Zostawiam wszystko Cresswell.- Gospodyni?- Tak.Wyjaśniłam to jej.Zostawię jej w testamencie wszystko, co mam, i nie będę musiała płacić jej pensji.To zaoszczędzi mi mnóstwo wydatków, a jednocześnie ograniczy jej żądania.Nie wypowie mi i nie odejdzie w dowolnej chwili.Jest bardzo pretensjonalna, prawda? Ale jej ojciec miał mały zakład hydrauliczny.Ona sama nie ma powodów do zadzierania nosa.Tymczasem rozłożyła pergamin.Wzięła pióro, umoczyła je w atramencie i podpisała: „Katherine Dorothy Greenshaw”.- W porządku - powiedziała.- Widzieliście, jak podpisywałam, teraz podpiszcie obaj i dokument stanie się legalny.Wręczyła pióro Raymondowi.Zawahał się moment, czując nieoczekiwaną niechęć’ do spełnienia jej prośby.Potem pośpiesznie nabazgrał swój dobrze znany podpis, o który proszono codziennie w co najmniej sześciu listach.Horace wziął pióro i dodał swój własny, filigranowy podpis.- Gotowe - oświadczyła panna Greenshaw [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •