[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niczego to jednak nie zmieniało, domagałam się kolejnych; domagałam się ich,ponieważ to było moje życie.Nocami w garderobie wspomnienia napływały falami.Czasami były niczym bałwan,który nadciągnął niepostrzeżenie.Należało się wtedy czegoś przytrzymać.Ze dwa, trzy razymusiałam zażyć tabletki, bałam się bowiem, że mnie poniesie.Szczęśliwie zdarzały się również chwile błogości i rozkoszy, jak tej nocy, gdy narazprzypomniałam sobie piosenkę, którą mi śpiewała wieczorem przed snem:Summertime, and the livin is easy Fish are jumpin’ and the cotton is high Oh, yourdaddy’s rich, and your ma is goodlookin So hush little baby,Don’t you cryNachyla się nade mną.One of these mornings you’re gonna rise up singing Then you’ll spread your wingsand you 11 take to the sky.Uśmiecha się do mnie, to uśmiech miłości, uśmiech tego rodzaju, że przesłania całąresztę.But ‘til that morning there ain’t nothin’ can harm you With Daddy and Mammystandin by.Moja mama miała bardzo ładny głos, mówiłam ci to już?Przejrzawszy wszystkie artykuły, udałam się znowu do czytelni, by podjąć dalszeposzukiwania.Tym razem poszłam prosto do celu: wpisałam „Mojra Steiner” i wyszukiwarkawyrzuciła ponad pięćset odniesień.Wbrew swoim obawom nie miałam problemu z przekonaniem Justiniena.Kilkatygodni nielegalnych działań w bezkarności zupełnie rozwiało jego opory.Wpadł w euforię,był taki szczęśliwy, że może być mi użyteczny, a może nawet więcej - czuł, że stał sięniezbędny.Zaczął mi dostarczać po dziesięć artykułów dziennie.Czytałam je po kryjomu - niebyło to łatwe, bo musiałam również wykonać przydzieloną mi robotę.Często się niewyrabiałam.Nadganiałam, skracając przerwę na lunch i co rano przychodząc do pracywcześniej.Wyciągałam pakiet dokumentów z szafy, włączałam skaner i udając, że jeszczeprzeglądam to, co zrobiłam poprzedniego dnia, doczytywałam ostatnie artykuły.Gazety szeroko się rozpisywały o procesie mojej matki - trzy dni rozprawy, po którejzostała pozbawiona praw rodzicielskich i skazana na szesnaście lat więzienia zauprowadzenie dziecka, fałszerstwo, maltretowanie nieletniego do lat piętnastu, torturowanie,okrucieństwo, nierząd i używanie środków odurzających.Osadzono ją w zakładzie karnym wChauvigny w 17.dystrykcie.W Zonie.Od miesięcy usiłowałam Zonę wyrzucić z pamięci, jak radził mi Fernand, nie myślećo niej, ewentualnie myśleć jako o miejscu abstrakcyjnym, ponurej utopii.Zona była odległa,niezwiązana z moim życiem i nigdy więcej nie postawię tam nogi.Tak mocno to sobiewmówiłam, że w ogóle nie brałam pod uwagę możliwości, że moja matka tam przebywa.Teraz już wiedziałam na pewno: była w więzieniu w Chauvigny w 17.dystrykcie, niemiałam cienia wątpliwości.Moja matka była w Zonie.Tam musiałam się udać, aby jąspotkać.Zimny pot mnie oblewał z tego powodu, strach ściskał mi trzewia.Ani przez chwilęjednak nie pomyślałam, by zrezygnować.Za dużo przeszkód pokonałam, za dużo zakazówzłamałam, aby teraz się poddać.Musiałam iść dalej, strach niczego tu nie zmieni.Pozostał mi nieco ponad rok do upełnoletnienia, rok na przygotowania.Będzie ciężko- ciężej, niż przypuszczałam, spróbuję jednak.Byłam dobrej myśli.Teraz wiem wszakże, żeniczego bym nie dokonała bez ciebie.MiloPewnego ranka przyszłam do pracy - jak zwykle bardzo wcześnie - i zobaczyłam, żeprzez zasłony przeszklonego gabinetu sączy się światło.Zastygłam ze wstrzymanymoddechem, nie byłam nagle zdolna uczynić choćby kroku, gdy drzwi windy powoli zasuwałysię za moimi plecami.Głupie, prawda? Od tak dawna czekałam, żeby ten gabinet ożył.Powinnam była się ucieszyć i płonąć z niecierpliwości.Tymczasem czułam, jak narasta wemnie obawa i pragnienie, by wszystko było znowu jak wcześniej: gabinet pusty, milczący,pogaszone światła, każdy przedmiot na swoim miejscu - zwłaszcza żeby niczego nieprzenoszono.I to nazwisko wygrawerowane na tabliczce, Milo Templeton, bez kojarzącej sięz nim osoby.Tak, wolałabym, żeby wszystko było jak dawniej.Bałam się rozczarowania.Całe piętro spowijał jeszcze półmrok.Rozjaśniały je tylko lampki w listwachprzypodłogowych oraz światło, które sączyło się na korytarz z dużego przeszklonegogabinetu.A ja niczym kretynka tkwiłam sparaliżowana przy windzie, licząc sekundy woczekiwaniu, aż burza się uspokoi.Przy pięćset czterdziestej siódmej powiedziałam sobie, wystarczy, nie będziesz tustała godzinami, wcześniej czy później musisz iść do swojego boksu, równie dobrze więcmożesz to zrobić od razu.Zebrałam w sobie całą odwagę, zaczerpnęłam głęboko powietrza iruszyłam naprzód, ściskając buteleczkę w kieszeni kurtki - to bardzo skuteczny sposób,poniekąd jakbym zażyła tabletkę, tyle że bez skutków ubocznych.Znalazłszy się na wysokości szklanej ściany, zbliżyłam się do niej powoli, cichutko.Musiałam zerknąć, to było silniejsze ode mnie.Musiałam wiedzieć.Za długo czekałam, możerównież za dużo sobie roiłam przed tym pustym gabinetem.Zapuściłam spojrzenie międzyszparami w żaluzji.I wtedy zobaczyłam cię po raz pierwszy.Pochylony przy biurku, z zatroskaniem oglądałeś pożółkłe gazety.Zmarszczki naczole - to zauważyłam w pierwszej kolejności.Trudno było uwierzyć w te zmarszczki uczłowieka tak młodego - trzydziestopięcioletniego wedle krótkiej biografii zamieszczonej nastronie Wielkiej Biblioteki.Nie dołączono do niej zdjęcia - w przeciwieństwie do Coplandajesteś człowiekiem dyskretnym i nie lubisz taniej reklamy.Wcześniej nigdy jakoś nie próbowałam sobie ciebie wyobrazić - to znaczy fizycznie.Niemniej nie spodziewałam się, że zobaczę twarz tak zniszczoną.Zrozum mnie dobrze: niemówię, że uznałam ją za brzydką.Co to, to nie.Tylko za trochę niepokojącą.Inną.Zaraz potem zauważyłam twoje dłonie.Bez rękawiczek.Od czasów pana Kauffmannapierwszy raz widziałam, że ktoś przegląda papierowe dokumenty bez ochrony.Nie maszpojęcia, jak mnie to wzruszyło.Pewnie dlatego tak długo stałam tam, obserwując cię skrycie.Nie mogłam oderwać wzroku od twoich rąk, od palców przewracających kartki.Kiedy naraz podniosłeś głowę, odskoczyłam od szyby, by ukrył mnie mrok korytarza.Przyklejona do ściany ze wstrzymanym oddechem patrzyłam, jak spoglądasz w ciemność.Zaskoczenie - albo niezadowolenie - pogłębiło ci zmarszczki na czole.To wzmocniło mojąpanikę.Przez kilka chwil jeszcze czujnie wpatrywałeś się w szybę, po czym uśmiechnąłeś siędziwnie i wróciłeś do gazet porozkładanych na biurku.Uciekłam jak złodziejka obrazów.Justinien przyszedł punktualnie o dziewiątej.- Pan Templeton wrócił!- Tak, wiem - odparłam głosem, który miał zabrzmieć pewnie, lecz niezbyt mi towyszło, ponieważ jeszcze nie ochłonęłam z emocji.- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że wrócił! Aż robi mi się ciepło na sercu, dzieńjaśnieje, słońce piękniej świeci.Zobaczysz, wszystko się zmieni: teraz już nie będą midokuczali!- To bardzo dobrze, cieszę się.- Coś niedobrze wyglądasz.- Nie, nie, nic mi nie jest.Puścił do mnie oko, mrużąc pokrytą bliznami powiekę.- Nic się nie martw, nie zapomnę.Mam coś dla ciebie jak zwykle.Zmusiłam się do uśmiechu.- Dzięki, Justinien.Naprawdę nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]