[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z szalonym zainteresowaniem rodzeństwo obejrzało dużą bryłę, którejpołowa była szara i szorstka, a połowa gładka, lśniąca, połyskującawewnętrznym, miodowym blaskiem.Gospodarz wyjął mniejszą bryłkę.- Ten jest trójkolorowy - oznajmił.- Pod światło widać.Trójkolorowy torzadka rzecz, miałem większy, ale chyba mi przepadł, chociaż może go jeszczeodzyskam.Tu u nas jest jeden, który ma trójkolorowy bursztyn wagidwadzieścia cztery deko.W podświetlonej lampą małej bryłce widać było pasma różnobarwnychblasków,od ciemnopomarańczowych aż do jasnożółtego, prawie zielonkawego.Janeczkai Pawełekaż dostali wypieków.Pan Chabrowicz mamrotał coś pod nosem głosem pełnymzachwytów.Gospodarz gmerał w pudle, wyciągając coraz to inne bryły.Jedna znich, wielka prawie jak dwie dłonie złożone razem, przypominała kształtemżółwia, była mlecznożółta, na obłupanych kawałkach powierzchni widać byłoprzenikające się ciemniejsze i jaśniejsze pasma.- Czternaście deko - oświadczył dumnie gospodarz.- Nadzwyczajne! - powiedział pan Chabrowicz.- Na oko zupełnie nie widaćtej urody, dopiero światło.- A to jest mój najpiękniejszy - przerwał i zaprezentował bryłę kształtuwalca, wielkości mniej więcej musztardówki, zupełnie czarną.- Wygląda jakwęgiel, prawda? A niech pan zobaczy w świetle, trzeba wziąć w dłonie.Pan Roman objął walec i przysunął do samej żarówki, pchając ręce igłowę pod abażur.- Nie do wiary.! - wykrzyknął zaskoczony.Dzieci wydarły mu czarny walec z rąk.Omal nie zrzuciły abażura.Widokzaparł im dech w piersiach.Z czarnego wnętrza bił blask ciemnej, gorącej purpury.Lśniąca czerwieńwyglądałajak ogień.Nie było widać żadnej skazy, żadnej innej barwy, tylko tenpurpurowy,gorejący płomień.- I oni chcą, żebym ja to sprzedawał - powiedział gospodarz tonemciężkiej pretensji, urazy i rozgoryczenia.- Ale skąd sprzedawał! - zaprotestował gwałtownie pan Chabrowicz.- Tosię powinno oszlifować, wypolerować.Pan sam szlifuje?- Nie.Oddajemy do szlifowania.Bywał tu taki.- Proszę pana, a skąd to się bierze? - spytała nieopisanie przejęta,zachwycona Janeczka.- Skąd ten bursztyn jest?- Z morza.Morze wyrzuca.- Teraz? - zainteresował się zachłannie Pawełek.- E, nie.Teraz nie.W zimie, na jesieni, na wiosnę.Po dużych sztormach,i to nie zawsze.Zależy, jaki wiatr, jaki prąd.Teraz to już w ogóle naszbursztyn się kończy, Port Północny załatwił sprawę.- Jak to? - zaniepokoił się pan Chabrowicz.- Co ma do rzeczy PortPółnocny?- Panie, żeby pan wiedział, jakie tam złoża bursztynu zabetonowali! Tojuż przepadłona wieki.W czasie wierceń leciały bursztyny jak pięść, trzeba to było przedtemwybrać, a potem betonować.To i nie, zmarnowali wszystko! Coraz mniej tegobursztynu.- I jak to morze wyrzuca, to to się tak zbiera na brzegu? - przerwała znówJaneczka.- No.zbiera jak zbiera.Trochę się zbiera, te małe, ale większe trzebałowić.- Jak łowić?- Siatkami.Wchodzi się do wody w takich gumowych spodniach naszelkach i wygarnia się siatką.Nieprosta sprawa, bo i ciężko, i jakby fala zalała,łatwo się utopić.Ale jak złoże ruszy, jak bursztyn podejdzie.Młodą, wesołą twarz gospodarza opromienił nagle natchniony blask.Patrząc na niego, pan Chabrowicz pomyślał, że musi to być coś w rodzaju go-rączki łowieckiej.Upolować wspaniałą zdobycz, rzucić się na łup.Kto bypotem sprzedawał takie trofea! Chyba jakiś nieczuły półgłówek!Gospodarz.wyczuł w panu Romanie pokrewną duszę.Znów sięgnął dopudła, przegarnął bryły.- A tu mam takie z muchami, o! Jeden jest z trawką.Wszyscy już się nauczyli oglądać bursztyn, cztery pary rąk operowałypod lampą.Pokazywali sobie wzajemnie jakieś żyjątka, muszki, czy może inneowady, kawałki traweki patyków, zastygłe w złocistym wnętrzu, nie zawsze dobrze widoczne.Gospodarz wyjaśniał,że dopiero po oszlifowaniu taka zawartość bursztynu staje się wyrazna.Janeczka uparcie trzymała się tematu wyławiania.Pawełka zaciekawiłysposoby stosowane przez szlifierzy,pan Chabrowicz zaczął sobie przypominać, że teoretycznie wie bardzo dużo, bojuż kiedyśo tym słyszał.Tak byli zajęci, że nie usłyszeli, jak za ich plecami otworzyły się drzwi.- Jonatan.! - rozległ się pełen oburzenia okrzyk gospodyni.Grom z jasnego nieba nie zrobiłby większego wrażenia.Gospodarzowiwyleciała z rąk latarka elektryczna, którą podświetlał kawałek bursztynu zpajączkiem.Zerwał się z krzesła, usiłując równocześnie zetrzeć z obicia śladyryby i ukryć pudło.Pan Chabrowicz przeraził się śmiertelnie i próbował zasłonićsobą lampę.Gospodyni z naganą i wyrzutem pokiwała głową.- Co, Wandziu.- zaczął się jąkać jej mąż.- Zaraz idę.Co się stało.- Stało! - prychnęła gniewnie pani Wanda.- Tatuś tam sam oprawia ryby,ja nadążyćnie mogę, a ty co.?!Pan Jonatan łypnął okiem i już otworzył usta, żeby zwalić winę na gości,którzy zawracają mu głowę, ale w ostatniej chwili powstrzymał się.Uświadomiłsobie, że będzie to chyba trochę zbyt nieuprzejme.Pan Chabrowicz czymprędzej przyszedł mu z pomocą:- To my tak zajmujemy pani męża.Bardzo przepraszam.To znaczy,dzieci.Wzrok jego nagle padł na Chabra.- To znaczy pies.Taka pogoda, pies wyjść nie chce.I dlatego tusiedzimy.Pani Wanda dziwnie jakoś popatrzyła na niego, a potem na psa, któryswoimi kaprysami dezorganizował całą robotę w domu.Potem spojrzała w ok-no, za którym deszcz już dawno przestał padać, i politowaniem pokiwałagłową.- Niech tylko mój mąż dorwie się do kawałka bursztynu! - mruknęła.- Niewiem, chyba zacznę to przed nim zamykać na klucz.- No i wszystko na nic, moja żona zgadła - westchnął pan Jonatan.-Niepotrzebnie pan oczerniał psa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]