[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wrota też miały słupy drewniane, strojne jak dziewczęta w rąbki, zęby, wpasy, jedne malowane biało, drugie żółto i czerwono.Na daszku nad wrotamiwisiały wianki, w części poschłe, w części zielone jeszcze i świeże.Stąd liśćmizielonymi kosaćca usłana już była droga.W pniu rzezanym pięknie, u którego stał czerpaczek biały, woda była czysta jakłza, zródlana.Dziwa zaczerpnęła jej i napiła się spragniona.- Bądz mi zdrowa, wodo święta, wodo nowa! - szepnęła.Zza wrót wyglądał drugi staruszek, do Wizuna podobny, który się odprzychodzącej skrył żywo.Szła droga pomiędzy dwoma częstokołami naokół, a drugie opasanie chramubyło jeszcze ozdobniej z drzewa ciosane.Wisiały na nim skóry, oręż różny i dary, które składali pielgrzymi.Tą drogątrzeba iść było, szukając wrót drugich.Do tych spinać się musiała powschodach.Ciemniej tu było, bo drzewa i opasanie światło odejmowały.Tu już stał sam chram, na gęstych dokoła słupkach drewnianych oparty i okrytydachem gontowym.Pomiędzy słupkami malowanymi czerwono, z żółtymiprzepaski wisiały czerwone sukienne opony zakrywające wnętrze.Zcian niebyło.Trwoga jakaś ogarnęła dziewczynę, gdy zbliżywszy się ku sukiennej zasłoniepodnieść ją miała, aby się dostać tam, skąd już nie chciała, nie myślała wynijśćnigdy.Popatrzała w świat biały, na dzień biały, posłuchała słowików gwaru iręką drżącą podniosła zasłonę, która zaszeleściła nad jej głową.Weszła.Tu ogarnęła ją na chwilę noc, bo oczy jej zrazu nic dojrzeć nie mogły.Na tle tylko czarnym płomień błyskał w głębi.Zapach smoły, bursztynu,spalonych ziół przesycał powietrze ciężkie i ciepłe.Dopiero oczy oswoiwszypostrzegła kontynę, na słupach jeszcze wewnątrz opartą, ciemną, smutną i pustą.Daleko przed nią stały kamienie, które otaczały wolno płonące ognisko.Dym iiskry dobywały się z niego to wolniej, to żywiej i szły ku górze, do otworu wdachu lub wiatrem zwrócone rozchodziły się we wnętrzu budowy.Przy ogniudwie białe postacie siedziały jakby uśpione czy drzemiące.Zza dymu i płomieni widać było na ścianie kontyny coś niewyraznego,podnoszącego się wysoko, aż pod strop i dach.Była to czarna, okopcona postaćdziwna, nieforemna, straszna, u której nóg kilka trupich białych czaszek leżało.Obok niej wisiały haki, oręż, noże, jakieś zdobyte łupy, a sam posąg obwieszonybył cały niemal sznurami bursztynu i kraśnych kulek ponizanych na nici.Ugóry, w głowie potwornej, dwoje oczów, dwa świecące, ogromne kamienieczerwone, jakby krwią gorejące, pałały.Nie widać tam było nic, tylko tychoczów płomienistych dwoje, od których skryć się nigdzie nie było możnaPatrzały na wszystkie strony, odbijał się w nich ogień u stóp palący, migotał wczerwonych kamieniach i czynił je jakby żywymi.Wśród ciemności te drganiem111płomienia ruszające się oczy bóstwa przerażały jak spojrzenie ze światówinnych, grozne i gniewu pełne.W chramie teraz nic słychać nie było, tylko trzask palącego się łuczywa iświergot ptastwa, które, otworami dostawszy się do środka jego, niespokojniepokrzykiwało latając, aby się stąd na powrót wydobyć.Dziwa postawszy chwilę, bo w niej czerwonych oczów dwoje zrodziły trwogę iodjęły siłę, wolnym krokiem podeszła ku ognisku myśląc:- Tu więc miejsce moje.I nie pytając już nikogo, nie patrząc zbliżyła się aż do dwóch siedzącychniewiast, co ogień podsycały, siadła, jak one, na pustym kamieniu, wzięłanagotowane łuczywo i położyła na ognisku.Jedna z kobiet wstrzymać ją chciała, lecz za pózno się podniosła.Ogień już byłobjął tę pierwszą ofiarę, na którą Dziwa patrzała, jakby się w niej własne paliłożycie.Dwie stróżki tego Znicza popatrzały na nią ciekawie i trochę przelękłe.Przy świetle ognia mogła dojrzeć ich twarze.Zwiędłe były, smutne i blade.Przyglądając się pięknej dziewczynie szeptały coś pomiędzy sobą, jakby litującsię nad nią.Głowami potrząsały tylko, nie śmiejąc się odezwać.Zdawały siępatrzeć na nią jak na skazaną.Dziwa siedziała spokojna w ogień wlepiwszyoczy, odpoczywała.U ognia zmieniały się potem stróżki; Dziwa przesiedziała sama całą noc przynich, dorzucając po łuczywie.Sen jej nie brał, myślami jeszcze żegnała życieswe dziewicze i domową zagrodę, a czerwone oczy Nijoły przyszłość czyniłystraszną.Tak przeszedł dzień pierwszy i tak samo prawie drugi upłynął.Mogła tylkowyjść za kontynę i odetchnąć świeżym powietrzem.Ale tu skupiały się koło niejstróżki ognia i ciekawie przyglądały się jej, badały, dopytywały uśmiechając;zwracali oczy przechodzący pielgrzymi i Dziwa wolała już milczenie swe wciemnym kątku niż te napaści próżnującej gawiedzi i te pytania bez końca.Nazajutrz siwowłosa w wianku kobieta spotkała ją też za chramem i zagadnęła,o przeszłość; i jej opowiadać się musiała, skąd przyszła i dlaczego, ale tasłuchała roztargniona i nie okazała nawet, czy ją powieść obeszła.Dziwaspodziewała się tu może jakiegoś podnieconego życia, z pieśnią i marzeniem, aznalazła milczenie i ołowiane brzemię na wszystkich tych niewiastachznużonych ciszą jednostajną, jaka je otaczała.Bezmyślnie spełniały one posługęprzy chramie i dzień schodził na półsennym jakimś osłupieniu, na zdrętwieniu imartwocie.Wieczorem zjawił się stary Wizun po odejściu siwowłosej kobiety;oczyma prawie gniewnymi mierzył Dziwę i pytał znowu o Domana.Dziewczę opowiedziało swą przygodę po raz drugi.- Domana mi żal! - zawołał - nosiłem go dzieckiem na ręku; chłopak byłodważny, dobry, gościnny i przyszło mu zginąć nie na wojnie, nie na łowach,ale z rąk niewiasty.ze sromem!112- A jakżem ja bronić się miała będąc w jego mocy? - odezwała się Dziwa.-Wolno się bronić dzikiemu zwierzęciu i robakowi nawet, a nie godziłoby siędziewczynie?Starzec się namarszczył tylko i spojrzał dziko na nią.- Doman rannym być może, ale zabitym.nie! nie! to być nie powinno i niebędzie - dodał.Chciał, aby mu opowiedziała, jak mu cios zadała, ale Dziwa sama już teraz niewiedziała, jak się to stało, aniby umiała wytłumaczyć, skąd na to wzięła odwagęi siłę, zmilczała więc.Następnych dni, jakby za karę, najcięższą pracę na nią włożono.Musiała drzewonosić i wodę, zamiatać i myć chram, biegać do zródła, służyć wszystkim.Odprawiono ją wreszcie do tego, od czego w domu była wolną - do gotowaniastrawy dla innych.Nie zbywało na ostrych słowach i na śmiechu bolącym, i najakiejś wzgardzie, którą jej starsze okazywały.Wszystko to przetrwała milcząca,spokojna, z taką dumą, iż niechęć się rozbiła o nią i dziewczęta zposzanowaniem patrzeć zaczęły na tę, która ani skarżyć się nie chciała, anipłakać, ani okazać, że ją boli poniewieranie.Dano pokój wreszcie, widząc, że znęcanie się nie czyni skutku.Każdego niemal dnie nadciągały łódkami nowe gromady po wróżby składającofiary przed Niją.Dziwa siedziała już u ognia po kolei i bez kolei, a była tu jakdomy.Milcząca mogła marzyć, patrzeć w dym, który w jej oczach różne dziwneprzybierał kształty, nie troszczyć się o życie.Dwa razy na dzień z ofiarnych dańi gotowanej strawy zastawiano obiatę dla stróżek i było pod dostatkiemwszystkiego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]