[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za­sze­le­ści­ła na niej gar­son­ka w brą­zo­wo-krwa­wy wzór, śli­ska i opię­ta.Kto wy­my­śla ma­te­riał, któ­ry wy­glą­da jak zdję­cie z czo­ło­we­go zde­rze­nia cię­ża­rów­ki peł­nej świń i cią­gni­ka z drew­nem? Może ten sam kiep­sko opła­ca­ny i nie­do­wi­dzą­cy Chiń­czyk.Prze­ry­so­wa­ny gest, ja­kim Ma­ria Wasz­kie­wicz wska­za­ła mi dro­gę, miał w so­bie coś ob­raź­li­we­go.Lep­ką in­sy­nu­ację, że nie mam przy­zwo­itych za­mia­rów wo­bec jej mał­żon­ka.W ga­bi­ne­cie dy­rek­to­ra jak wy­pcha­ny hi­po­po­tam roz­pie­ra­ła się skó­rza­na ka­na­pa, dwa fo­te­le do kom­ple­tu i ma­syw­ne biur­ko, na któ­rym sta­ło po­pier­sie Pił­sud­skie­go.Za biur­kiem sie­dział Ma­rian Wasz­kie­wicz, po­kaź­ny i nad­ci­śnie­nio­wy, lek­ko roz­dę­ty, ale krzep­ki, pod kra­wa­tem.W jego ustach, oko­lo­nych wą­sem ni­czym srom ja­kie­goś dziw­ne­go stwo­rze­nia, faj­ka.Ro­zej­rza­łam się, by za­trzy­mać wzrok na czymś przy­jem­niej­szym.Ścia­nę mię­dzy okna­mi zdo­bił ama­tor­ski pej­zaż przy­po­mi­na­ją­cy Szysz­ki­na.Ma­rian Wasz­kie­wicz ru­szył do mnie mę­sko i dziar­sko.Znam ten gest i gdy pró­bo­wał pod­nieść moją dłoń do owło­sio­nych ust, przy­trzy­ma­łam ją w prze­sad­nym uści­sku.Wy­ry­wał się, wal­czył, nic z tego.– Pani Ala, pani Ala, cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie – rzekł w koń­cu zre­zy­gno­wa­ny.– Ali­cja Ta­bor, dzię­ku­ję, że zgo­dził się pan ze mną spo­tkać.– Fa­jecz­ka pani nie prze­szka­dza? – za­py­tał.Za­prze­czy­łam.– Jak się zde­ner­wu­ję, to so­bie py­kam.Jak ma pani ocho­tę na pa­pie­ro­ska, pro­szę się nie krę­po­wać.Z tymi za­ka­za­mi cał­kiem po­głu­pie­li.Nie­dłu­go we wła­snym domu czło­wiek nie bę­dzie mógł za­pa­lić, bo czuj­ni­ki za­ło­żą.Może jesz­cze w łóż­ku czuj­ni­ki.Ha, ha, ha.– Za­śmiał się tak, jak­by uczył się śmie­chu, ni­g­dy go wcze­śniej nie sły­sząc.Pod prze­sad­ną mę­ską jo­wial­no­ścią cho­wał się czło­wiek zroz­pa­czo­ny.– Żon­ka kaw­kę nam przy­nie­sie – do­dał i za­nim zdą­ży­łam za­pro­te­sto­wać, krzyk­nął: – Ma­ryś­ka! – Za­uwa­żył, że pa­trzę na le­śny pej­zaż, wes­tchnął cięż­ko, aż za­sze­le­ści­ły pa­pie­ry na biur­ku.– Po­le­sie.Ach, Po­le­sie, Po­le­sie, Po­le­szuk je­stem z dzia­da pra­dzia­da.Szlach­ta sta­ra spod Piń­ska.Z zie­mi wła­snej wy­rwa­ni, na obcą rzu­ce­ni.Wy­gnań­cy! Była pani?– Na Po­le­siu? By­łam – po­wie­dzia­łam zgod­nie z praw­dą.– O – zmar­twił się – była pani.Pięk­nie? Pew­nie, że pięk­nie! – sam so­bie od­po­wie­dział Po­le­szuk.– Naj­pięk­niej.I dzie­ci tam nie giną.– A pan był?– Ja w ser­cu – wal­nął się w pierś – w ser­cu swym tam­te zie­mie no­szę.Ten ob­raz – po­ka­zał na le­śny pej­zaż – sam ma­lo­wa­łem.Ser­cem!Prze­rwa­ła nam żona Ma­ria z kawą i cze­ko­la­do­wy­mi cia­stecz­ka­mi.Le­ża­ły na ta­le­rzu jak mar­twe pta­ki z opo­wie­ści pana Al­ber­ta.– Cu­kru? – za­py­ta­ła, a gdy od­po­wie­dzia­łam, że nie sło­dzę, po­wtó­rzy­ła nie­za­do­wo­lo­na „nie sło­dzę” i nie­chęć za­skrzy­pia­ła w jej gło­sie jak sty­ro­pian.– Już, już po­szła żona! – Mach­nął na nią ręką mąż żar­tow­niś i ca­łym sobą od­ciął się od roz­ty­tej żo­ni­no­ści swej Ma­ryś­ki, jak­by­śmy tu we dwo­je coś prze­ciw niej knu­li.Gdy za­mknę­ły się drzwi, wró­cił do spra­wy ob­ra­zu.– Nie po­my­śla­ła­by pani.– O czym? – za­py­ta­łam, są­dząc, że po­wie te­raz o znik­nię­ciu Ka­lin­ki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •