[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Robert skręcił, ustawił samochód w cieniu i wysiedliśmy.Z miejsca rąbnął mnie tropikalny upał, niewyczuwalny w klimatyzowanym wnętrzu.Przeszliśmy z powrotem na jezdnię.Furtka była otwarta, schodki prowadziły na mały podest i przedsionek we wnęce, dalej widniało dwoje drzwi, jedne prosto, drugie na lewo.Na lewo, przez te wszystkie oszklenia, widać było zapchany futrami sklep, drzwi prosto robiły wrażenie wejścia prywatnego.Pchnęłam te lewe.Nie ustąpiły.Zdziwiłam się, obejrzałam klamkę, pchnęłam mocniej.Okazały się zamknięte.— Co jest? To przecież nie jest pora przerwy? — Przerwa od dwunastej do trzynastej — przeczytał Robert.— Która teraz? Pięć po drugiej.Co to ma znaczyć? Obejrzałam z uwagą całe drzwi i wszystkie napisy na nich, popatrzyłam przez szybę do wnętrza.Żadnego ruchu, żadnego człowieka, ciszami spokój.— Urlop…? — Jakby był urlop, to by napisali.Mowy nie ma, żeby nie.Czekaj, niech przeczytam wszystko… W.M.Hill, futra, handel i pracownia… Otwarte od dziewiątej do osiemnastej, przerwa… Nic nie ma.Może ty źle pchasz? — A może tu trzeba dzwonić? Poszukaj dzwonka! — Jakby trzeba było dzwonić, to by też napisali… Znaleźliśmy dzwonek.Zabrzmiał stłumionym dźwiękiem gdzieś w głębi domu.Robert spróbował popchnąć drzwi mocniej, ale trzymały na mur.Rozejrzeliśmy się dookoła.Dom trwał bez zmiany przeraźliwie milczący i przez to milczenie tajemniczy.Nieobecność właściciela, sprzedawcy czy jakiejkolwiek innej ludzkiej istoty była nie do pojęcia.W całej Kanadzie wisiały napisy informujące o wszystkim, godzinach otwarcia, przerwach, urlopach, chwilowych przestojach, i to zamknięcie w godzinach otwarcia bez żadnego wyjaśnienia było zjawiskiem niezrozumiałym.Nie wisiał tam nawet zwyczajny napis „closed”, przeciwnie, sklep był open.I w końcu był to dom mieszkalny, a w nim nic, żadnego ruchu, żadnego dźwięku… I zwały futer za przejrzystą, niczym nie zabezpieczona szybą… Przytknęłam twarz do oszklonych drzwi.— Zdrzemnął się po lunchu i zaspał — wysunął przypuszczenie Robert, dzwoniąc ponownie.— Trzeba go obudzić, bo jeszcze go okradną.— Czekaj — powiedziałam niespokojnie, osłaniając ręką odbicie światła w szybie.— Coś mi się tu nie podoba.To nie jest wełna na algierskim suku, tylko cholernie drogie futra w Kandzie.Nie wierzę, że dla reklamy każe klientom spacerować po platynowych norkach… — Pokaż! — zainteresował się mój syn i również przytknął twarz do szyby.W głębi sklepu widać było wyraźny nieporządek w cennym towarze.Kłębowisko futer leżało na podłodze, spod nich wystawał kawałek czegoś, co mogło być przewróconym wieszakiem.Szafa obok była w połowie otwarta.Gdyby ten dom się palił, widok byłby zrozumiały, wszyscy uciekli w popłochu, przewracając meble, ale nie paliło się nic, przeciwnie, spokój dookoła panował wręcz nieludzki.Zaczynało mi się to nie podobać coraz bardziej.Ustawicznie w tej sprawie natykałam się na jakiś bałagan, dom Gaci, pokój Goboli, teraz kuśnierz… — Nic nie rozumiem — powiedział Robert.— Pobili się i uciekli? — Nie odejdę stąd, dopóki nie sprawdzę, co się tu stało — oznajmiłam stanowczo.— Jeżeli nie uda nam się wejść normalnie, wybiję którąś szybę.Chodź, zobaczymy od tyłu.— Od wybijania szyby zrobi się alarm i przyjadą gliny — ostrzegł mój syn i ruszył za mną.Zeszliśmy ze schodków i przy żywopłocie przeszliśmy ścieżką wzdłuż skarpki, a potem pod górkę na drugą stronę domu.Zgodnie z moimi przypuszczeniami znajdowało się tam wyjście ogrodowe, również zamknięte.Otwarte za to było jedno parterowe okno.Zajrzałam do wnętrza, zobaczyłam łazienkę i w tej łazience rzucone na podłogę ręczniki… — Klimatyzacji nie mają, czy co? — zdziwił się Robert za moimi plecami.— Okno zostawili otwarte? Zdjęłam torbę z ramienia i ustawiłam pod ściana budynku.— Odsuń się, idź na ulicę albo do sklepu — poradziłam dziecku.— Ja z tego kraju wkrótce wyjadę.Mój syn zaniepokoił się trochę.— Matka, co ty chcesz zrobić? Nie wygłupiaj się, rany boskie…! — Nie po to leciałam osiem godzin w jedną stronę za ciężkie pieniądze, żeby tak to zostawić.Mówię ci, żebyś sobie poszedł.Możesz się zająć czym innym i nie wiedzieć co robię.— Akurat.Jak ty, to i ja.W razie czego będę udawał niemowę.Nie zważając na niego, wlazłam przez okno do łazienki.Złe przeczucia wypełniły mnie do tego stopnia, że na rozsądek, przezorność i inne podobne zalety nie było miejsca.Mój syn wlazł za mną.— Teraz się okaże, że te drzwi też zamknięte na mur… — mamrotał pod nosem.Nie były zamknięte na mur.W całym domu nadal panowała śmiertelna cisza.Błysnęło mi na moment, że ci ludzie może po prostu wyszli gdzieś, a odpowiednią kartkę usunął psotny synek sąsiadów, ale zdusiłam tę myśl, bo i tak już była spóźniona.Wysunęłam się do holu, na palcach przeszłam dalej, kierując się w stronę części sklepowej.Pchnęłam następne, uchylone drzwi, ujrzałam elegancki pokój biurowy i zatrzymałam się w progu.Mój syn był tuż za mną, spojrzał nad moim ramieniem i gwizdnął cicho.Człowiek leżał na pelerynie ze srebrnych lisów, które w dużym stopniu przestały już być srebrne.Nie wyglądał przyjemnie.Głowa zwrócony był do mnie, a nogami w stronę małego korytarzyka, prowadzącego do sklepu.Przemogłam się, postąpiłam kilka kroków i spojrzałam na jego twarz.Zgadzało się, to był on, pamiętałam tę twarz z fotografii, Heinrich, gość Fredzia, obecnie W.M.Hill.Znalazłam go… Mignęło mi nagle w głowie wspomnienie Michałka pod moją szafą.— Nie ulega wątpliwości, że trafiliśmy — szepnęłam z pewnym wysiłkiem.— Nie wiem, czy on na pewno nie żyje, już raz się pomyliłam, ale nie pomacam za skarby świata… — Ja nie jestem obrzydliwy, mogę pomacać — zaofiarował się Robert półgłosem.— Mnie nie przeszkadza… Matka, on jeszcze nie jest taki strasznie zimny! — W tym klimacie nic nie może być zimne… Poszukaj tętna.Jeśli żyje… — Jakie tam tętno, trup zupełny.Chodzi mi o to, że ktoś go rąbnął niedawno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]