[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Coś mi się stanie?- powtórzyła ze zdziwieniem Caroline, ponownie kierując na nas uwagę.-Co ciocia chceprzez to powiedzieć?- No, kiedytu zostaniesz, sama w wielkim domu.-Ależnic mi się nie stanie, ciociu Cissie - odrzekła Caroline. - Tutaj jużnic nie może sięstać.Myślę, że powiedziała to zupełnie poważnie.Ale kobieta spojrzałananią podejrzliwie, jakby podejrzewała siostrzenicę o kpiący ton.Zobaczyłem na jej twarzy cień niesmaku.- No cóż, niejesteś już dzieckiem - skwitowała.- Wuj i ja niemożemy cię zmusić.Przybycie kolejnego gościa ucięło dyskusję.Carolineprzeprosiła i sumiennie poszła się przywitać, ja również odszedłem.Nastrój siłą rzeczy panował niewesoły.Zabrakło przemówień, niktteż nie próbowałiść śladem pastora, wskazując na pozytywneaspektysytuacji.Stan domu i majątku również temunie sprzyjał, nasuwającdotkliwe wspomnieniezmarłejwłaścicielki, która, jakkolwiek by niepatrzeć, odebrała sobie życie tuż nad naszymigłowami.Goście stali,rozmawiając półgłosem,nie tyle smutni, ile niespokojni i skrępowani.Widziałem, że co rusz posyłają Carolinezmartwione spojrzenia, podobniejak wcześniej ciotka.Krążąc odjednejgrupki do drugiej, podsłuchałem kilka rozmów na temat tego, co się teraz staniezHundreds; niktnie miał wątpliwości, że Caroline będziezmuszonasprzedać majątek.Poczułem do nich niechęć.Myśleli, że mogą tu przyjść, nie wiedząc nico domu ani o Caroline, inarzucać się ze swoimipoglądami, jakby to było401. ich święte prawo.Gdy po upływie godziny zaczęli wychodzić, odetchnąłemz ulgą.Większość wracała razem, toteżtłum gości rozproszył się bardzoszybko.Przybyszez Sussexi Kent też zaczęli spoglądać na zegarki, pomnidługiej i uciążliwej podróży dodomów.Kolejno podchodzili do Caroline,żeby ją uścisnąći pocałować, ciotka i wuj zaś podjęli ostatnią,bezowocnąpróbę nakłonienia jej do wyjazdu.Zobaczyłem, że każde kolejne pożegnaniepozbawiająresztek sił: była jak kwiat,przekazywany zrąkdo rąk,zmaltretowany i przywiędły.Kiedy wyszli ostatnigoście, stanęliśmy razemna wyszczerbionych schodach i patrzyliśmy, jakodjeżdżają.WreszcieCaroline przymknęłaoczy i zasłoniła sobie twarz, ramiona jej opadły.Objąłem ją mocno i zaprowadziłemz powrotem do saloniku, anastępnieposadziłem przy kominkuna matczynym fotelu.Potarłaczoło.- Naprawdę już po wszystkim?To był najdłuższy dzień mojegożycia.Zaraz pęknie mi głowa.- Dziwię się,że nie zemdlałaś - powiedziałem.- Nic nie jadłaś.- Nie mogęnic przełknąć.-A może jednak?Chociaż troszkę?Ale ona kręciła głową.Wreszcie zmieszałem sherry zcukrem orazgorącą wodą i popiła tym kilka tabletek aspiryny.Kiedy Betty zaczęłasprzątać ze stołu, zerwałasię odruchowo,żebypomóc;delikatnie,ale stanowczoposadziłem ją z powrotem, a następnie przyniosłempoduszki i koc.Zdjąłem jejbuty i rozmasowałempalce.Patrzyłażałośnie,jak Betty zbiera talerze, lecz zmęczenie wzięło górę.Podwinęła nogi, oparła policzek owyświecone, aksamitne oparcie fotela i przymknęła oczy.Spojrzałemna Betty i podniosłem palec do ust.Bezszelestniezaładowaliśmy tace i napalcach zanieśliśmy je do kuchni, gdziezdjąłem marynarkę istanąłem ze ścierką przyzlewie.Betty podawałami mokre sztućce i talerze, aja je wycierałem.Przyjęła to jak gdybynigdy nic.Ja tak samo.Dotychczasowy porządek rzeczy odszedłw zapomnienie, a nic niedodawałootuchy tak, jakzwykłe,codzienneczynności wykonywane z uwagą izaangażowaniem.402Ale gdy skończyliśmy, Betty opuściła bezsilnie chudziutkieramiona.Poczęści z powodu głodu, apo częścichcąc zapewnić jej zajęcie,poprosiłem o podgrzanie zupy.Zjedliśmy razem przy kuchennymstole.Wreszcie odłożyłem łyżkę i zatopiłem sięw rozmyślaniach.- Ostatnio siedziałem przy tym stole,kiedymiałem dziesięć lat,Betty - powiedziałem.- Była zemną moja matka, siedziała dokładnietam, gdzie ty.Niepewnie podniosła na mnie zaczerwienione oczy.- Dziwne,co nie?-Trochę tak- przyznałem z uśmiechem.- Na pewno nie sądziłem,że kiedyś tu wrócę.Dam głowę,że moja matka też się tegoniespodziewała. Szkoda, że nie było jejdanetegodożyć.%7łałuję,że niebyłem dla niej lepszy, Betty.I dla ojca też.Mam nadzieję, że jesteśdobra dla swoich rodziców!Położyła łokieć na stole i oparła policzek na dłoni.- Oni mnie wnerwiają - odparła z westchnieniem.- Tatko tak bardzo chciał, żebym tu przyszła.Atera wierci mnie dziurę wbrzuchu,że mam stąd odejść.- Niemożliwe!- zawołałem z niepokojem.- A tak.Czytał gazetyi gada, że dzieje się tu coniedobrego.PaniBazeley tosamo.Przyszła dziś rano, alewychodząc, zabrała fartuch.Mówi, że jej noga więcej tu nie postanie.Sprawa z panią całkiemją załamała; mówi, że nie ma na tozdrowia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •