[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— To tak, jakby na skalistej pustyni natknąć się na rajski ogród.Jak udajesię utrzymać te wspaniałości?— Armia ogrodników, staranna uprawa i mur chroniący przed wiatrami.— Hamid odetchnął głęboko i westchnął.— Najbardziej zadziwia to, żewszystko tutaj może zginąć w ciągu jednej nocy.Gdy nadchodzi zima, uderzatak nagle, jak miecz wnikający w ciepłe ciało.Wpatrywała się w wodę przesyconą światłem księżyca, obserwując rybęskubiącą delikatnie jej wskazujący palec.— Jack opowiadał mi o Korei.Hamid dotknął policzka kobiety i zajrzał jej w oczy.— Lubisz go, prawda?— Bardzo.Nigdy nie spotkałam podobnego człowieka.Jest dziwnymmężczyzną, gwałtownym i zawziętym, a jednocześnie potrafi być najbardziejłagodnym z ludzi, których poznałam.— Taki mój los — mruknął Hamid.— Co chciałabyś wiedzieć?— Po południu zatrzymaliśmy się w jego bungalowie.Była tam dziewczyna,zdaje się, że nazwał ją Famia.— To córka jego gospodyni.Zawahała się, a następnie wyrzuciła z siebie:— Czy jest jego kochanką?— O to więc chodzi — westchnął Hamid i ujął dłonie dziewczyny.— On jestdorosłym mężczyzną, Janet, a nie chłopcem.Byłoby cokolwiek dziwne, gdybyod czasu do czasu nie potrzebował kobiety.Rozumiesz teraz?Poczuł, jak w jego rękach tężeją dłonie młodej kobiety, w gniewie, któryjak niekontrolowany ogień opanował ją całą.Delikatnie pogładził jejwłosy.— Biedna Janet — powiedział cicho.— Indie sprowadzają ból na człowieka.— Widzisz, wydaje mi się, że jestem w nim zakochana — rzekła miękko.— To takie proste, nie sądzisz?— To nigdy nie jest takie proste — odrzekł poważnie podnosząc sięi pociągając ją delikatnie za sobą.— Lepiej wracajmy, póki pamiętam o tym.— Jeszcze tylko jedno — poprosiła.Czy to ta koreańska historia czyni gotakim zgorzkniałym?Hamid potrząsnął głową.— Niezupełnie.Jest zbyt inteligentny, by winić siebie za to, co faktyczniebyło wojennym wypadkiem, ale on kochał marynarkę.To była jego największastrata.— A więc w co teraz wierzy?— W nic.Przynajmniej tak sobie wmawia i żyje niebezpiecznie pracując zanajwyższe stawki, by zgromadzić fortunę.— Uśmiechnął się słabo.— Jedyniewtedy, gdy patrzy prosto w twarz cierpieniu, jak to było w Ladakhu w czasieinwazji Chińczyków, odrzuca swoje ciężko wypracowane poglądy.— Bardzo go lubisz, prawda?47— Cenię prawdziwą przyjaźń — odrzekł zwyczajnie.— Jack Drummond wiele razy mi ją okazał.W milczeniu wrócili przez ogród na taras.Gdy pokonali schody, w drzwiachpojawił się Drummond.— Tu jesteście.Ojciec Kerrigan już się zbiera.Nie lubi odchodzić od Kerimana długo.Podrzucę was jeepem.— Przyniosę ci płaszcz — Hamid zwrócił się do dziewczyny i zniknąłw środku.— Wygrałeś swoją partię? — spytała.— Nie.A ty?Uśmiechnęła się blado.— Nie mógłbyś pomylić się bardziej.Wyminęła go i weszła do budynku.Gdy wracali siedziała przy nim.Czuł jej ciepło, delikatny dotyk uda naswoim, łagodny zapach perfum i chłonąc głęboko słodycz jej obecności,trzymając mocno koło kierownicy doświadczał czegoś, czego nie doznał już odbardzo długiego czasu.Stary ksiądz chichotał cicho do siebie.— Chciałbym, żebyście mogli to widzieć.Czyż mu nie pokazałem? Upłyniewiele długich dni, nim uda mu się zakrakać zwycięsko nad Terencem Ker-riganem.Drummond zerknął na Janet i uśmiechnął się skręcając w podwórze misji.— Zdaje się, że jedzie z nami jakiś wielki pogromca.— Och, wynoś się już — prychnął staruszek, gdy wygramolił się z jeepa.I zaraz uśmiech rozjaśnił mu twarz w świetle księżyca.— Wspaniała noc naprzejażdżkę.Drummond zawahał się.— Pan Cheung — odezwała się łagodnie dziewczyna — wspominało ruinach świątyni buddyjskiej, niedaleko stąd.Uważał, że warto je objerzećprzy blasku księżyca.— I może miał rację — ojciec Kerrigan trzepnął dłonią w jeepa.— Jazda,i nie wracajcie zbyt późno.Drummond zawrócił i przez bramę wyjechali na skąpaną w bladym świetlerówninę nad rzeką.Wcześniej zrzucił plandekę, wiał na nich ostry, przenikliwy wiatr niosący zapach wilgotnej ziemi.Kilka minut później znaleźli się na brzegu skarpy, zobaczyli ruiny klasztoru w centrum niewielkiego płaskowyżu, gołei osmagane wiatrem, pokruszone przez wieki.Zatrzymał się, wyłączył silnik.Przeszli piechotą ostatnie kilka jardów.Księżyc w pełni mleczną poświatą wywoływał cienie na pół zburzonych filarów,układając je na wykafelkowanej posadzce niby żelazne sztaby.Statua Buddy znajdowała się po drugiej stronie, wyszczerbiona przez czasi słotę.Jedno ramię było odłamane, lecz wielka, pogodna twarz, wciążnienaruszona, wpatrywała się przymkniętymi oczami w nieskończoność zarzeką.Dziewczyna ruszyła wolno ku bóstwu, a kiedy mężczyzna przypaliłpapierosa i podniósł głowę, stała zadumana na skraju spękanego tarasu,patrząca nieruchomo w ciemność nocy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •