[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Chce pani tam podjechać? zapytał Hutch, a Carolineskinęła głową. No dalej.Wie pani, co robić zachęcał ją.Caroline ostrożnie obróciła głowę klaczy i przekonała ją, żebypodeszła do ogrodzenia. Wspaniale, Caroline! Tak się cieszę, że wreszcie widzęcię na koniu powiedział Corin. Nigdy nie osiodłam jej sama, siodło jest za ciężkie! Caroline uśmiechnęła się nerwowo. To nic.Zawsze możesz poprosić któregoś z chłopców,a oni ci pomogą.Tu zawsze się ktoś kręci, a oni skakaliby przezobręcze dla takiej pięknej dziewczyny uśmiechnął się Corin. Hutch, czy mogę już zsiąść? zapytała. Myślę, że wystarczy na jeden dzień zgodził się Hutch,podciągając dżinsy w pasie. Jeszcze kilka takich rundeki trzeba będzie zmienić pani imię na Annie Oakley! powiedziałz uśmiechem.Czując się całkowitym przeciwieństwem mimozy, Carolinewysłuchała wyjaśnień Hutcha, w jaki sposób najlepiej zsiąść, alestopa ugrzęzła jej w strzemieniu, a spódnice zaplątały się wokółkolan, i w efekcie upadła jak długa, lądując w piachu na brzuchuz taką siłą, że powietrze ze świstem uszło jej z płuc.Za sobąusłyszała zaskoczone parsknięcie Clary. Cholera! Caroline, wszystko w porządku? przekląłCorin, szamocząc się z własnym siodłem. No cóż, to nie był zamierzony efekt zauważył zespokojem Hutch, podając rękę Caroline i pomagając jej usiąść.Spokojnie, proszę złapać oddech pouczył ją, ale Caroline niemiała najmniejszego zamiaru siedzieć w brudzie, tuż obok kopytClary, ani chwili dłużej, niż było to konieczne.Zanosząc siękaszlem, stanęła chwiejnie na nogi, a z zapiaszczonych oczupociekły jej łzy.Bolała ją szyja, a nadgarstek, na który upadła,był dotkliwie wykręcony.Kurz pokrywał ją od czubka głowy ażpo rąbek spódnicy.Wściekła na siebie posłała Corinowipiorunujące spojrzenie, drżąc ze wstydu. No, no, kiedy się pani rozgniewa, jest pani równietemperamentna jak Inferno powiedział z podziwem Hutch. I równie czerwona dorzucił Corin z szerokimuśmiechem. Nie śmiejcie się ze mnie wycedziła przez zęby Caroline,przepełniona frustracją i gniewem.Obróciła się na pięcie i drżącjeszcze od upadku, ruszyła do domu, choć po lekcji jazdy nogimiała jak z waty.Nie mogła ścierpieć kolejnego rozczarowania.Znów wystawiła się na pośmiewisko. Do diabła, Caroline! Wracaj! Nie śmiałem się z ciebie! słyszała za sobą wołanie Corina, ale tylko wyprostowała sięi szła dalej.*Jesień zaanonsowała swoje przybycie na prerię seriąporywistych burz i gradobiciem z poczerniałego nieba.Któregoświeczora Hutch przyszedł do domu i grzejąc się przy piecu,doniósł o stracie trzech sztuk bydła, powalonych tego dnia przezbłyskawicę, która grzmotnęła w ziemię prosto w stado,wyrzucając zwierzęta w powietrze niczym konfetti.Słysząc tęopowieść Caroline pobladła, a Corin rzucił swojemubrygadziście surowe spojrzenie, jednak szczękający zębamibiedak z poparzonymi czerwonymi dłońmi tego nie zauważył.Ta gniewna pora roku trwała krótko i wkrótce zaczęła sięprawdziwa zima.Corin przychodził na kolację sztywnyi niezdarny, z kroplami deszczu ze śniegiem w brwiach; alezawsze znajdował uśmiech dla żony, kiedy oznajmiał: Do diabła, ależ ten północny wiatr daje nam popalić!Caroline, którą kiedyś zszokowałby taki język, puszczałaprzekleństwa mimo uszu.Mimo to z przyzwyczajeniamarszczyła brwi i ciaśniej owijała się szalem, żeby uchronić sięprzed podmuchem zimnego powietrza, które wpadało do domurazem z jej mężem.Choć nie sądziła, że będzie jej brakowałoletniego skwaru, tęskniła za słońcem.Koniec roku tysiąc dziewięćset drugiego i początek tysiącdziewięćset trzeciego świętowali na farmie Fossetów, na którązaproszeni zostali wszyscy okoliczni ranczerzy wraz z rodzinamii pracownikami.Noc była spokojna i sucha, powietrze spowijałoprerię niczym chłodny koc.W drodze na przyjęcie Carolinecałkiem zdrętwiały palce u rąk i nóg, czubek nosa i koniuszkiuszu.Księżyc był niewidoczny, a lampa na powozie oświetlałaprerię tylko na kilka metrów do przodu.Otaczająca ich ciemnośćsprawiała wrażenie żywego stworzenia, które obserwujenadjeżdżających.Caroline zadrżała i przysunęła się do Corina.Z tyłu słyszała poganiaczy z rancza, którzy trzymali się bliskopowozu, jakby i oni mieli wrażenie, że ktoś ich ściga.Kiedy nahoryzoncie zamajaczył dom Fossetów i blask rozpraszającymrok, Caroline zmówiła w duchu krótką modlitwę dziękczynnąi odetchnęła swobodniej.Na dziedzińcu rozpalono ogniska, a na blachach dymiłoi pryskało tłuszczem mięso.Ta oaza światła i życia na martwej,ciemnej równinie zgromadziła tłum ludzi i koni.Corinowiściskano dłoń i klepano go po ramieniu i wkrótce Masseyówotoczyła przyjazna gromada sąsiadów.W stodole rozbrzmiewałyakordeon, skrzypki i bęben, ogrzewało ją ciepło tańczących,napełniając pomieszczenie zwierzęcym zapachem oddechówi potu.Dzieci Angie wymalowały hasło na starym, przetartymprześcieradle, które powiesiły nad bramą.Napis głosił Szczęśliwego nowego roka! i powiewał na lekkim wietrze.Angie miała dwie córki, dwunastolatkę i ośmiolatkę, orazmałego czteroletniego chłopca, który odziedziczył po mamieczerwone włosy i piękne błękitne oczy.Tańcząc, śmiejąc sięi rozmawiając, Angie nie spuszczała oka z tego ślicznego,szczęśliwego malca, a kiedy zauważyła, że Caroline mu sięprzygląda, przywołała go do siebie. Kyle, to nasza sąsiadka, Caroline Massey.Co się mówi? wyszeptała do chłopca, kołysząc go na biodrze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]